Pierwszy dzień festu mocarny w chuj. Nie widziałem ani jednego słabego występu. Mimo drobnych przetasowań w kolejności grania nie ma się do czego przypierdolić.
Na pierwszy ogień Krzta. Opresyjny, duszny, raniący sludge. Hasztag nie dla miękkich uszek i takich, co to uciekają na hasło "Primitive Man". Chociaż skróciłbym ten set o dwa kawałki, to efekt byłby lepszy, bo pod koniec już się z lekka osłuchało. Kurs na małą scenę i tam cyk, lokalny Acidsitter, czyli kwaśniutki, cytrynowy psychedelic rock. Nie rozwaliło mnie to jakoś totalnie, ale przyjemnie spędziłem z nimi te kilkadziesiąt minut. Podobnie jak z kolejnym King Buffalo, którego nie znałem wcześniej. Transowy, psychodeliczny rock, który mógłby częściej dawać do pieca i uruchamiać fuzza, ale i tak było OK. Acidsitter i King Buffalo zrobiły na mnie porównywalne wrażenie, także ze względu na zbliżoną estetykę.
Następnie w kolejce wystąpiła główna gwiazda pierwszego dnia, czyli Corrosion of Conformity. To dla odmiany znałem w sumie tylko z nazwy, bo tego, że gdzieś tam pewnie jakiś teledysk na Viva Zwei mi mignął, to żadne znanie. Zaskoczyli pozytywnie, bo spodziewałem się grunge'owego stonerka, a tymczasem dostałem pysznie riffowy southern metal. Jakieś echa alternatywnych metali z 90s, może szczypta tego grunge nieszczęsnego i znacznie większa hard rocka. Co większy hit to dało się rozpoznać, bo się większy młyn rozkręcał. Nie sądzę bym tego słuchał w domu, ale zrobili pozytywne wrażenie, a do tego w chuj energiczny, zabawowy występ zaserwowali. Jeszcze potem widziałem ich jak sobie popijali piwka z ludźmi i gadali, czyli przyjechać, rozjebać i poimprezować.
Krótka wycieczka na małą scenę i tam... najlepszy występ festiwalu oraz moje osobiste odkrycie tegoż. Wyatt E. Czyli poprzebierani w jakieś hidżaby czy inne turbany goście grający ambientujący, drone'owy doom z arabskim klimatem. Jakie to było w chuj wyczesane, dwa instrumentalne (nie licząc gardłowego mantrowania pod koniec jednego) numery a atmosfera gęsta jak sok z pizdy. Trochę Muslimgauze, głównie za sprawą tychże zaśpiewów i ogólnie takiej wschodniej rytmiki, trochę Urfausta z
Constellatory Practice, trochę OM z dwóch ostatnich. A jak po transie wchodziło pierdolnięcie doomowe, to nie było co zbierać. Cudowna rzecz.
No i dochodzimy do dwóch występów, dla których pojawiłem się pierwszego dnia w krakowskim Hype Parku. Najpierw Messa, czyli specjalnie na tę okazję ustawiony występ w rozszerzonym składzie, z mandoliną i takimi tam, co na ostatniej płycie mają szerokie zastosowanie. Ja jebie, jakie to było dobre. Pierwsze trzy numery przearanżowane w stosunku do wersji z ostatniej płyty, z naciskiem na akustyczny, folkowy klimat, z okazjonalnym przygrzaniem na przesterze i obłędnym głosem Sary. W połowie występu muzycy rozszerzający zeszli ze sceny, a zespół przeszedł na język ciężkiego doom metalu i tak zagrał dwa ostatnie numery plus bis. Zespół przy klimatowaniu wypadł bardzo naturalnie, ale kiedy mogli pokazać pazury, to zrobili to bez zająknięcia, z takim samym luzem i naturalnością. Przypierdolili na pełnej, aż nie było co zbierać. Drugi najlepszy występ festiwalu. Natomiast trzeci miał miejsce zaraz po nich, bo Japońce z Church of Misery zafundowali nam zajebisty, rubaszny wręcz, bo na pewno nie ponury stoner/doom. Słodki Jezu, jaka tam była zabawa na scenie, jak wycinali te ciężarowe riffy, jaką radość z rąbania o seryjniakach w potężne, ujarane kawałki mieli ci goście. Godzina zleciała niczym piętnaście minut a bania to chodziła jak nienormalna.
Trzy ostatnie występy pierwszgo dnia festiwalu to zdecydowanie jego creme de la creme. Ciąg dalszy nastąpi, bo dzisiaj dzień drugi...
---------------------------
Ło panie, jeśli pierwszy dzień był mocarny w chuj, to co powiedzieć o drugim?
Na pierwszy ogień Spaceslug i ich kosmische psychodelische stoner. Idealny na rozkręcenie dnia, bo piątek na Soulstone stał ewidentnie pod znakiem lżejszej muzyki niż czwartek, zatem taki snujący się, psychodeliczny otwieracz wypadł bardzo dobrze. Występ na plus, chociaż jak w pewnym momencie wzięli kierasa festiwalowego na gościnny wokal, to zrobiła się z tego Amenra dla ubogich.
Po nich na scenie ulokowała się szwedzka Gaupa, czyli zespół, który znałem z nazwy i słyszałem, że grają psychodelicznego rocka z elementami stonerka. No i guzik prawda, bo z desek wybrzmiał mocny, energiczny stoner doom z jakimiś takimi heavypsychowymi naleciałościami i dziwacznym, folkowym sznytem, ewidentnie za sprawą fajniutkiej blond wokalistki. Typiara zachowaniem, skakaniem, rzucaniem się po scenie prezentowała niespożyte pokłady energii i radości z uczestniczenia w odgrywaniu swojej muzyki na żywo. Mocny, czysty głos, lawirowanie od deklamacji do krzyku, no słowem całość siadła bardzo, bardzo dobrze.
Potem przeszliśmy się na małą scenę, gdzie produkował się nieznany mi Stonerror, ale po dwóch kawałkach stwierdziłem, że jest to na tyle nijakie, że wolę pójść coś zjeść, zwłaszcza, że po nich czekał nas mały maraton, nie pozostawiający czasu na pierdoły typu koryto. Z pełnym brzuszkiem wróciłem na początek występu Devil and the Almighty Blues i słodki Jezu na kruchym spodzie, jakie to było dobre. Nie będę się sadził, że zostaję fanem bluesa, ale to, co Norwedzy zapodali niesamowicie zażarło. Od razu polecam forumowym słuchaczom, bo ten blues z nazwy to właściwie podstawa muzyki. Raczej snujące się, bardzo długie numery, mocny, zdarty wokal i lekko podkręcony ciężar całości. No zajebiście na plus, można powiedzieć, że ciężarowy blues hard rock obronił się na piątkę z plusem.
Wreszcie. Coś, na co czekałem cały wyjazd. Co tam wyjazd, czekałem na możliwość zobaczenia Świętej Alii Od Fleta od jakichś 10 lat. Soulstone Gathering miał więc spełnić moje marzenie. I ja pierdolę, to było coś niesamowitego. Koncert festiwalu, z jakiejkolwiek strony by nie patrzeć. Dosłownie leciał hit za hitem.
Goodbye Gemini jako drugie w kolejności a potem co rusz, to większy orgazm.
Oliver Haddo,
Lord of Misrule, ballada
Lord Summerisle,
Magician na koniec... W międzyczasie kilka kawałków z nowej płyty, jak choćby
Power of Darkness. Było śpiewane, było wznoszenie piąstek, było odbieranie całusów wysyłanych przez Alię. Wszystko perfekcyjnie brzmiące, każdy szczegół i każde słowo doskonale słyszane. Nie wiem czy można to było zrobić lepiej. Zostałem oczarowany przez wintejdżową magię i tę cudowną czarownicę tak, że przez kilkanaście minut musiałem dochodzić do siebie. 666/10.
Ale, ale! Przecież to jeszcze nie koniec! Przecież zaraz ma wejść główna gwiazda iwentu! No tak, Wujo Kwas, czyli druga rzecz, która na początku zachęciła mnie do kupna biletu. Swoją drogą ciekawe czy muzycy ogarniają to, jak są w Polsce określani, bo zanim wyszli, to z publiki co rusz leciały krzyki "WUJOOOO!" tudzież "WUJAS!!!"

Widziałem ich w 2017 w Warszawie, wspominam ten występ bardzo dobrze, ale jednak jako dość statyczny i raczej do stania w spodniach dzwonach, niż do srogiego napierdalania. A tu proszę, wyszli i prawie od razu rozpętał się potężny młyn. Większy niż na Corrosion of Conformity dzień wcześniej, bez kitu. Sam zespół też bez zbędnych ceregieli typu zagadywanie do ludzi czy nawet zapowiadanie utworów napierdalał hicior za hiciorem. Statyczni nie byli za chuj, bo rzucanie się, trzepanie i napierdalanie kudłami szło na pełnej. No a hity to cóż, co jeden to lepszy, z
I'll Cut You Down,
13 Candles,
Melody Lane,
Mt. Abraxas czy
Death's Door na czele. Miałem obawy, czy na dużej scenie te wokale z efektem zabrzmią dobrze, ale zabrzmiało to klasowo, nie było do czego się przyczepić. W ogóle, tak jak pisałem wcześniej - każdy, dosłownie KAŻDY kapel zabrzmiał zajebiście, gdzie, niezależnie od stylu i brzmienia zespołu (które przecież na festiwalu były bardzo różne) doskonale dopasowano sound do stylistyki i sprawiono, że wszystko, wszędzie było wybornie dobrane i nagłośnione. Ja jestem mega zadowolony i pozytywnie zaskoczony, bo festiwal przeszedł moje najśmielsze oczekiwania, zarówno organizacją, jak i doborem jakościowo najlepszych grup, ale przede wszystkim dźwiękiem, którym można było się rozkoszować przez cały jego czas. Doskonałe wydarzenie, doskonałe występy.