Piękny to był festiwal, nie zapomnę go nigdy. Co roku wygląda to coraz lepiej, coraz bardziej dopracowane, na bieżąco rozwiązywane problemy i minimalizowane mankamenty. Towarzysko wiadomo, spotkanych forumowiczów pozdrowiłem już w innym wątku, to nie będę się powtarzał. Poza tym kupa znajomych, zbitych piąteczek z szeroko pojętym podziemiem i takimż mainstreamem. I najważniejsze, że tak naprawdę to wszystko było na miejscu, nie trzeba drałować do innego województwa, zatem powrót do domu mógł się codziennie odbyć do własnego wyra (no, chyba, że jednak pojedziemy do kolegi pić wódkę i słuchać metalu, ale to inna sprawa

).
A jak sprawa się miała z najważniejszym czynnikiem, czyli muzyką?
Dzień 1:
Zdążyłem na Entropię, pobujałem się do ich trance post blacku, aczkolwiek widziałem to już nie raz i nie dwa, zatem zero zaskoczenia. Potem udałem się na klasykę gore metalu, czyli Squash Bowels. I fajnie, radosna muzyka o kupie i flakach, czyli goregrindowe tańce, bieganie w kółeczko i gęstwa gitar. Postałem z pół godziny, czyli grubo ponad połowę koncertu i udałem się na pierwszą, faktycznie wyczekiwaną kapelę tego dnia, czyli Ampacity. Koncert odbywał się na małej scenie, czyli w tzw Krypcie i o ile samej Ampie wytrzymać się dało, tak już na bardziej obleganych niezbyt. Ukrop, duchota i ciasnota. Mam nadzieję, że w kolejnych latach jakoś to rozwiążą. Ale wracając, Ampacity super występ. Piękne, space rockowe pasażowanie, w ogóle zaczęli od zajebistego kawałka z debiutu, czyli
Ultima Hombre więc już na starcie się zajarałem. Pojawił się nowy numer, i jak dla mnie to jeden z ich najlepszych.
Po Ampacity udałem się z powrotem pod dużą scenę zobaczyć kątem ucha podróbę Beastmilk, czyli Grave Pleasures. No takie tam, jak pisałem podróba, do tego dość nędzna świetnej kapeli, chociaż coś tam próbowali z przekupstwem starych fanów i zagrali
Death Reflects Us. Grające po nich Enslaved dla odmiany bardzo mnie zaskoczyło, bo spodziewałem się, jak kilka już razy, smęcenia z nowych rzeczy a tu nie dość, że zagrali dwa najlepsze kawałki z
Below the Lights, to jeszcze na koniec poleciał
Allfǫðr Oðinn, a takiego starocia to się totalnie nie spodziewałem. No i dzień pierwszy zakończył zajebisty w opór występ Coronera. Przekrojowy, ale z dużym naciskiem na
Grin. Złożony, twardy, techniczny a jednocześnie bardzo "piosenkowy" set, bania cały czas nakurwiała w rytmy granej muzy.
Dzień 2:
Prawie od samego początku, mimo chlania wódy do 6 rano stawiłem się na feście, żeby zobaczyć Maga. Kapel z płyt coraz bardziej lubię, więc nie mogłem sobie odmówić. Mimo koncertu o godzinie 14 i czasu na raptem pięć numerów stanęli na wysokości zadania bardzo porządnie. No i poleciał mój ulubiony ich numer, czyli
Akuszerka Cthulhucenu. Pozdzierało się gardło, ale co z tego, skoro na dłuższą chwilę miałem okienko koncertowe?
Bo i też kolejny interesujący mnie recital to była dopiero Kælan Mikla w Krypcie. Zajebisty, lodowaty postpunk. Trzy panienki w dziwacznych makijażach i zimno wręcz kłujące w ciało (co się przydało, bo to znowu ta saunowata Krypta

). Szkoda, że ostatnie dwa numery musiałem odpuścić, bo jednak bardziej zależało mi, żeby obczaić Furię na głównej. No i nie pożałowałem, bo chyba najlepszy występ Nihila i Spółki, jaki widziałem. Nie miałem przyjemności, co istotne, obejrzeć dotychczas występu a la "Best of", bo tak to albo cała/prawie cała aktualna płyta, albo covery Darkthrone itp a tutaj proszę, zarówno
Ohydny Jestem, jak i
Są to Koła, ale też trzy (hehehehe) numery z nadchodzącej płyty, która, jeśli chociaż w połowie będzie tak jak ten jede... tzn trzy kawałki, to będzie to blackowy album roku.
Co tam po Furii? Aha, akustyczny set Rome. Spoko, Dorotka mnie na to strasznie ciągnęła i było to w porządku, ale jednak duchota Krypty, ładny, acz mulący set na klasyku trochę mnie przerosły i z ulgą przyjąłem fakt, że się skończyło. Rome jednak wolę w pełnym składzie, jak kilka lat temu i już w sumie za miesiąc z hakiem w Krakowie.
Tym sposobem został mi już jeden występ, na który bardzo czekałem, czyli Crippled Black Phoenix. Z nimi mam tak, że bardzo dobrze znam i mam jedną, jedyną płytę,
I Vigilante i z niej nie zagrali nic a nic ku niezadowoleniu Dorotki. Ja się jednak bawiłem przednio, bo ponieważ gdyż lubię The Cranberries a dokładniej głos Dolores, a śpiewająca w Feniksie Belinda ma trochę zbliżony wokal do nieżyjącej irlandki. Zresztą głos głosem, ale te numery, które grali również mi podpasowały; dobre, żywe postrocki z jajem i na fajne dwa woksy. A kawałek zamykający set, czyli Rise Up and Fight, to w ogóle zajebioza i ciągle go nucę.
Dzień 3:
No, tutaj już full metalowo było. Na dzień dobry, pierwszy w ogóle występ ostatniego dnia festu. O.D.R.A. Godzina 13:00. Cisnąłem, żeby na nich zdążyć, i udało się, czego nie żałuję, bo dojebali konkretnie. Potężny, zgniły sludge, wprost doskonały na śmierdzący upał. Nawet był kawałek o Legii Warszawa/koneserze rocka, czyli
Lament Starej Kurwy, należący do moich ulubionych. Trochę odpoczynku i jazda pod scenę na Year of the Cobra. Znałem to wcześniej z nazwy, miałem zapisane, żeby obczaić, bo miało się wpasować w moje gusta bardzo ładnie. I tak właśnie było! Doom stoner metal z wygoloną panią na wokalu, idealny dla fanów takiego Acid King na przykład, do których się zaliczam. Pięknie płynął ten doom, nostalgicznie, rzewnie a jednocześnie z pięknymi wygrzewami na garach co rusz. Musowo będzie obczajane dokładniej.
Zaraz po nich King Diamond z Lidla. Attic widziałem kiedyś na Byczynie, dla jakoś 20 x mniej ludzi i byłem bardzo ciekaw jak będzie tym razem. Co mam powiedzieć, ta marketowa podróbka Króla jest zajebista. Słucha się tego wybornie i chociaż to coverband, to nie podpierają się klasycznymi numerami KD/MF. Swoją drogą mieliśmy z ziomkiem rozkminę co o nich ma do powiedzenia sama Jego Wysokość, bo przecież na pewno się z nimi zetknął. Koncert w każdym razie był świetny, muzycznie często wychodziło to z heavy i wchodziło do blackowych tremol, więc coś tam od siebie dodają, no i do tego charyzma i chwytliwość całości. Ja jestem na tak.
Kolumbryne Manbryne olałem, bo Krypta. Tzn wszedłem tam na pięć minut do ziomka z merchu, ale myślałem, że ochujeję, więc uciekłem. Inna sprawa, że wolałem obczaić w końcu wprowadzone do występów na żywo Owls Woods Graves. Hoho, spodziewałem się zajebistego szoł, ale dostałem coś więcej. Dziki, pełen punczurskiej, poczerniałej energii występ chuliganów Antychrysta. To się samo śpiewało i tańczyło. Pięść w górę również sama szła, a usta same skandowały. A dodatkowo smaczek w postaci mord z racami podczas wykonu właśnie Antichristian Hooligan dodatkowo uradował serce. Taka duperela, a nietypowa i przywołująca uśmiech na ryju.
Nadszedł czas na dwa doomowe headlinki imprezy. My Dying Bride to zespół, w moim odczuciu dla tzw rozmemłanych pizdeuszy, bo skala rzewności, płaczu i skrzypeczków to dla mnie za dużo, zwłaszcza na "death doom". Ale tutaj muszę przyznać, że tego nie było praktycznie wcale. Praktycznie, bo skrzypce były i były zajebiste. Ludzie widzący na żywo mówili, że naprawdę można się zdziwić po ich występie komuś z takim stanowiskiem jak ja i mieli rację. Ciężko, potężnie i nastrojowo, gdzie nastrój to nie smutne świeczki i kadzidełka gimnazjalisty, któremu koleżanka dała kosz na śmieci. Do tego wokalnie w chuj dobrze ten cały Aaron sobie radził, co wcale nie było tak oczywiste. Growle sypały się aż miło, zdaje się, że nawet więcej niż na płytach. No cóż, ogółem bez czegokolwiek do przyjebania się, miażdżący death doom metal w pełnym tego określenia znaczeniu.
I prawie zbliżamy się do końca, bo przed nami Candlemass! No, tutaj to w ogóle nie wiedziałem czego się spodziewać, bo mogło być zajebiście, a mogło być kupą, bo Johanowi mogło się tak naprawdę wydawać, że wyrabia te śpiewane przez siebie ponad 30 lat temu kawałki. No i oczywiście mogłoby być tak, że zagrają sobie same nowe kawałki, na koniec z łachy poleci
Bewitched i elo, do domu. Kurwa mać,
Bewitched to poleciało jako drugie, prawie na wejściu. A potem?
Under the Oak,
Crystal Ball,
Samarithan,
Sorcerer's Pledge i oczywiście
Solitude. Cios za ciosem praktycznie leciał i wszystko fajnie, ale doczepiłbym się do niektórych motywów. Np w
Zobowiązaniu Czarownika nie wiem po jaki chuj zrobili z tego drugie
Mother North, bo w miejscu jak na płycie wjeżdża wokal laski, to frontman chyba przez 3 minuty intonował łooooo-ooooo-oooo a publika to podłapywała. Dla mnie w chuj niepotrzebnie i rujnująco wrażenie, ale tak jak mówię, taka przypierdolka na siłę. Ogółem koncert sztos jak chuj i cieszę się, że mogłem to zobaczyć.
Aha, na koniec uderzyliśmy na Dödsrit pod Kryptę, bo chociaż wejść się nadal nie dało, to pod samym budynkiem słychać było naprawdę dobrze. I mówię to bez szydery, bo jak pouchylali tam okienka, to pięknie się muzyka niosła na zewnątrz pod drzewko, zatem można powiedzieć, że zaliczone 50/50
I to by było na tyle. Uczęszczajcie na koncerty i festiwale, bo warto pod wieloma względami, hails.