Dzień dobry, witam, byłem na Kill-Town Death Fest w Londynie. Festiwal śmierci z prawdziwego zdarzenia, oj tak, ale to było dobre wydarzenie kulturalne!
Ogólnie cały fest współgrał z wycieczką z Żoną, bo zaczęło się od tego, że jak zameldowałem wyjazd na imprezę, to zapragnęła także sobie zobaczyć Lądek Zdrój, więc połączyłem obowiązek i przyjemność
Tak czy inaczej, od środy do niedzieli pobyt, chodzenie, oglądanie, zwiedzanie, a czwartek, piątek i sobotę wieczorem pańcio ma wychodne i idzie czcić zgniliznę i trupie czaszki. Ogólnie Londyn zajebiste miasto, może wieje, pada i jest zimno, ale za to przynajmniej jest drogo!
Pierwszego dnia priorytetowy był dla mnie występ Abyssal i Concrete Winds, toteż zameldowałem się w The Dome koło 19. Od razu okazało się, że polska język słychać tu i tam, pospotykało się znajomych z polskiego środowiska kolekcjonerskiego, tak więc było z kim pogadać, popić piwka i pokomentować żyćko. Merczyk ogarnięty, zakupione kilka fantów, no to można obczajać co tam na scenie. Abyssal kierwa! W chuj ten projekt lubię, dlatego był jednym z głównych powodów mojego stawiennictwa na festiwalu. Czy zagrali zajebiście? Jeszcze jak! Potężny, gruby blackened death/doom, okrutnie ciężki i miażdżący. Szczypta kapturnictwa grotołazowego i mamy przepis na świetny gig. Portki naznaczyłem ejakulatem i już wtedy wiedziałem, że ta impreza nie ma prawa się nie udać!
Występujące po nich Betonowe Wiatery również powodują szybsze bicie serduszka, ale niestety mały zgrzyt, pierwsze pół występu to chyba dźwiękowiec walił konia zamiast patrzeć na konsolę (kurwa za konsolą też jest wrogiem, wiadomo). Wokalu to jakoby nie było, i to tylko jego, bo wszystko inne grało perfekcyjnie, solówy, gary, wiosło i bas. No, ale w którymś momencie koń został zwalony i można było wrócić do rzeczywistości i podkręcić temat. Pomijając ten mankament występ również sztos, chociaż od tej dzikiej nawałnicy bardziej preferuję ciepłe kapcie w postaci sypiącego się na łeb stropu w wykonaniu Abyssal.
Dzień drugi, jeśli chodzi o festiwal powitał awarią metra, więc na szybko trzeba było klepać inny dojazd, ale komunikacja miejska w Lądku jest bardzo przejrzysta i prosta, więc również o czasie zameldowałem się w lokalu. Akurat grał nudny Druid Lord, który jak dla mnie kompletnie niczym się nie wyróżnia, tak z płyt jak i na żywca. Niemniej jednak tym razem jakby coś się ruszyło i chociaż dalej było to wtórne i drętwe, to wypadło nieco lepiej niż ostatnim razem.
Ale ale ale! Po nich miał się pojawić drugi z głównych powodów mojej wizyty tamże! Mighty Rippikoulu! Naprawdę, długo czekałem na możliwość i okazję i pozwolenie od portfela na zobaczenie ich w akcji i dostałem dokładnie to, czego chciałem! Potęga, siła, moc, walec i ultraciężar. Jak wjeżdżały kawałki z
Czarnej Ceremonii, to łeb się prawie urywał. Dwie gitary mega zrobiły robotę, bo walec jechał niemożebny. Udało się spełnić kolejne z koncertowych marzeń.
Główną gwiazdą tego dnia, było południowoameryckie Mortem. Nigdy nie byłem fanem, bardziej znałem z nazwy, bo jedyna styczność, to kiedyś dawno jedna ze starszych płyt leciała. Ale no wiadomo, kult się sączy, to trzeba sprawdzić temat. I powiem tak: dziczy, pasji, typowej dla tamtych rejonów odmówić starszym panom nie można. Chaos, wkurw i rzeki siarki eruptowały co chwilę. Ale nagłośnienie zjebało dobrą 1/3 występu. Perkusja to wręcz
St. Anger. Takiej pustej puchy po farbie dawno nie słyszałem. Do tego wszystko inne się totalnie rozjeżdżało i słychać było tylko jeden wielki hałas. Bez kitu, niczym w głębokich latach 80tych

Na szczęście w końcu ktoś się ogarnął i wyprostował, więc tak druga połowa już bardzo elegancko wyszła. No i po wszystkim szybki powrót do noclegowni, bo ostatni dzień KillTowna miał się dla mnie zacząć już po 15.
No i Panowie i, niestety nieliczne, Panie zaczynamy dzień trzeci. Na początek szybka wycieczka na merch, małe zakupy od sympatycznego basmana Adversarial i skorzystanie z tzw "myku z murzynem", znanego już od poprzedniego dnia. Mianowicie, w klubie płatność tylko kartą, czyli jakieś 6-7 funciaków za piwo, ALE jeśli zagadasz do murzyna (to istotne, bo z białymi nie działało) i dasz mu 10 funtów gotówką, to dostaniesz trzy dobre piwa z kija aon sobie te funty schowa do kieszeni. Polecam, jakby ktoś kiedyś był w The Dome, warto oszczędzić trochę klopsu
Ale miało być o muzyce. No więc tak. Zacząłem od wspomnianego Adversarial i bardzo zadowolony byłem ja. Drugi raz na żywo, tym razem nawet jeszcze lepiej niż w Dublinie w 2015. Niesamowity ogień i bestialstwo, ale otulające doskonałe melodie. I tu olśnienie, bo dotarło do mnie jakie to są melodie w tym Adversarial. To są melodie a la Dagon z Inquisition. Nie umiem technicznie tego wyjaśnić, bo nie jestem muzykiem, ale w tym dzikim napierdolunku co chwilę przebijają się takie motywy, jak u Kolumbijskiej Pedożaby. Polecam zwrócić uwagę. Ogólnie bardzo mi się podobało i bania chodziła cały czas. Sympatyczne chłopaki, sympatyczne granie.
Po nich nieco oddechu, bo kilka kapel po drodze do głównych dań mnie nie interesowało, niemniej obejrzałem połowę występu Phobocosm. Niestety, nudne to było i zdecydowanie preferowałem piwka od murzyna i palarnię, niż to. Ale po nich miało się zaprezentować Ossuary, którego nie słuchałem wcześniej a które było mi polecane przez kolegów festiwalowiczów. I cóż mam powiedzieć, najlepszy gig wydarzenia. Nie dnia. Całego jebanego wydarzenia. Co to był za cios na ryj! Jakby ktoś Goatlord podkręcił motorami Bolt Throwera. Totalnie obłędny death/doom z mrocznym, niebezpiecznym sznytem. Similiarsy na Metallum i porównania z netu nie mówią nic o tym w taki sposób, toteż bliżej się nie wgłębiałem w ich nagrania, ale teraz to muszę dogłębnie sprawdzić. No doskonałość.
Po nich szybciutko na dolną scenę, bo tam już zaczynało Cryptic Shift. Techniczny thrash, techniczny death, do tego moc i agresja. Mnóstwo łamańców i techniki najwyższej próby, ale jak to żarło po metalowemu! Świetny występ.
Wracamy na górę, bo tam Anatomia! No i tu trochę Wacław opadł, bo wypadło to, moim zdaniem, gorzej niż półtora roku temu we Wrocku. Ogólnie spoko, ale jednak coś nie do końca zagrało, chociaż dźwiękowo bez zarzutu. Zatem pod sam koniec ich recitalu pobiegłem pod dolną scenę na Fuoco Fatuo, które kiedyś pominąłem, gdy byli supportem przed The Ruins of Beverast. Tutaj bardzo dobrze, dla odmiany, zero zawodu, a ich przeciężki death/funeral doom idealnie zmazał lekki zawód po Anatomii.
Czas na główną gwiazdę, czyli Cancer. No niestety, nie będąc nigdy fanem nie mam sentymentu do ich muzyki, chociaż podbiłem tam z czystą głową. Wynudził mnie ten koncert, totalnie nie czułem tam ognia, nie porywało mnie to ni chuj. Wymęczyłem się do końca jednak, po czym rura do spania.
Na szczęście festiwal całościowo zajebisty, jest co wspominać. Oczekiwane recitale nie zawiodły, kilka stanęło na wysokości zadania a do tego kapela, której nie znałem rozjebała bank. Polecam ten cykl imprezowy, nie tylko maniakom śmierci. No, czas zatem wracać, kochane metale! Do zobaczenia pod sceną!