Zespół powrócił z drugim albumem przy odmienionym składzie, co jednak nie miało wpływu na muzykę, bo ta jest kontynuacją fantastycznego debiutu, czyli albumu, który słuchałem dziesiątki razy w trakcie chujowego momentu w życiu (i za każdym razem działał jak orzeźwiający plaskacz w pysk podnoszący na duchu)
Tegoroczny album kontynuuje ścieżkę obraną na debiucie (ba, nawet zamykający utwór tytułowy jest pod wieloma względami podobny do zamykacza tytułowego z debiutu - Lament to outro, więc tytułowy to zamykacz hehe) i wypada świetnie. Wciąż energicznie, wciąż solidnie to sXe lutuje po zapitym ryju i wciąż podnoszące na duchu.
To Whatever Fateful End wciąż ma złoty medal, ale
Of Days Renewed... okazuje się być godnym następcą i konkurentem. Dwadzieścia minut zajebistego hardkoru. Jak ktoś nie lubi NYHC, bo tam to przeszkadza napinanie bicepsa, wyprowadzanie pitbulla na spacer i kolesiostwo to tu tego nie ma. Tu są młodzi ludzie rozczarowani światem i dający temu upust. Ja tam oba podejścia do hardcore lubię.
Jak tu bas z perkusją chodzi w Through Trials!!!