dj zakrystian pisze: ↑miesiąc temu
Tak się zastanawiałem z ziomem, kto tworzy/ł najlepsze riffy w historii i moja olimpijska trójka, wygląda tak:
1 Tony Iommi - niekwestionowany mistrz ponadczasowych riffów i dobry solista przy okazji.
2 Jeff Hanneman - jego riffy chyba najmocniej wpłynęły na cały metal ekstremalny.
3 James Hetfield - ponoć najleszy wiosłowy od rytmicznego wiosła, choć jest kilku równie dobrych, ale to Papa Het wymyślił od groma genialnych motywów, które przeszły do historii. Poza riffem z Enter Sandman, bo to Hammett, ale Papa nieco go przerobił.
Doskonałe są wszystkie trzy typy.
Tony Iommi to bezwzględnie Riffmaster General, przez połowę historii metalu trudno było wskazać w tym gatunku riff, który nie byłby pochodną któregoś z patentów, jakie wprowadził. Co więcej: podczas gdy twórcy konkretnych styli często nie są tymi, którzy realizowali się w nich najlepiej, o tyle najcelniejsze riffy Iommiego zgarniają od razy 100% stawki. Nie da się w dooomowaniu wymyślić lepszej sekwencji dźwięków, niż w "Black Sabbath" - a Tony nie krążył wokół tematu, nie szlifował, tylko od razu zapierdolił w samo sedno, jednocześnie tworząc gatunek i określając jego ukoronowanie. Do tego trzeba docenić, że choć jego riffy zakorzenione są w tradycji, to są jednocześnie na maksa wyraziste i bardzo zróżnicowane.
Jeff Hanneman to gość, który wstrzyknął metalowi błogosławioną truciznę złowrogich melodycznych biegników, narzędzie budowania w riffach genialnego napięcia i doprawił rozpędzaniem powerchordowo-pedalnotowej jazdy do piekielnych temp - choć później miało się okazać, że i w tempach bardziej gniotących odnajduje się genialnie. Jedyny zarzut, jaki można mu postawić, to ta melodyka była u niego, patrząc po całości, dość ograniczona i z czasem powtarzalna. No, ale on przynajmniej powtarzał się z patentami własnymi, podczas gdy inni przez całe kariery lecą na lickach podpatrzonych u takich jak on
James Hetfield to z kolei mistrz pożenienia thrashowego wymiatania z przejrzystością kompozycji. Zajebiste w starej Metallice było to, że praktycznie nie słyszało się tam tego, co jest zmorą thrashu, czyli wplatania między ciekawe riffowanko wypełniaczy, takich riffów-nieriffów, stylistycznie poprawnego, ale nic nie wnoszącego rytmicznego galopowania, tam każdy riff był po coś i każdy zapadał w pamięć.
No i teraz… jakże dziwi mnie, że jeden
@Blind wspomniał o zajebistym riffmasterze grającym na własnych warunkach i w lidze kosmicznej, jakim był
Denis „Piggy” D'Amour. To, co ten gość wniósł do riffowania w metalu, rytmicznie i harmonicznie ( i dzięki czemu cały Voivod mógł pokazać jak odmiennie kosmicznie mogą współpracować ze sobą w metalu bas, perka i gitara), to chyba dopiero teraz dobrze widać i słychać. Geniusz i tyle.