8-9 czerwca 2018

Pośrodku niczego, w drewnianym grodzie rycerskim nieopodal Byczyny, zebrali się maniacy starej szkoły z całego kraju, gdzie mieli oprócz siebie jedynie piwo, przyrodę i oczywiście muzykę. Kombinacja idealna na kilkudniową celebrację życia przeplataną kultem śmierci. Zezgonowany wkrótce ożywał, by świętować - niczym na antycznej uczcie.
Tydzień wcześniej - zapalenie ucha i wizyta u laryngologa. Antybiotyk. W środę rozstałem się z prawkiem na trzy miesiące. Widać bozia chciała mnie powstrzymać.
CZWARTEK
Dla chcącego jednak nic trudnego - w czwartek późnym wieczorem byliśmy na miejscu. Po zakupie grilla w Biedronce, przedwczesnym skręcie w pole i rozstawianiu namiotów w świetle latarki (w lesie słońce zachodzi szybciej, okazuje się), byliśmy gotowi do rozpoczęcia wielkiej fiesty.
Tuż przy wejściu - wisienka na festiwalowym torcie - zagroda z czarnymi kozłami, knurami, lochami i uroczymi prosiętami.
Co je dokarmiono, to ich.
Zadowoleni z siebie, a jeszcze bardziej z naszej obozowej złotej rączki, złożywszy grilla rozpoczęliśmy melanż w bdb nastrojach, chillując przy piosenkach Blasphemy.
Długo żeśmy się nie namęczyli dmuchaniem w brykiet, nim z ciemności wyłonił się Yeti z Węgier, w płaszczu z farfoclami. Zmęczonym głosem przytwierdził, że Polak, Węgier - dwa bratanki.... (słyszał to przypuszczam 26 raz w ciągu ostatnich 10 minut) i nakazał byśmy przez pół godziny byli cicho, bo - proszę Was - do tego ciemnego lasu będą wchodziły dzieci, a on je będzie - jebany psychol - straszył krzykami. Jak powiedział - tak zrobił. Trauma zostanie dzieciom pewnie do końca życia. Odradzam tamtejsze kolonie.
Położyłem się, zdążywszy docenić przed świtem nastrój rodem z okładki Panzerfausta. O dziewiątej rano włączam telefon, a tam sms od @DiabelskiDom o treści: "cho na wódę". Sam w nocy - pewnie zezgonowany - nie odbierał, a ja swój rozum mam. Postanowiłem walić browarki. I nie od 9 rano. W piątek plan zakładał zobaczenie większości kapel. Wiadomo, jak jest.
PIĄTEK

Największy maniak na feście nie mógł się doczekać, aż panowie z Blasphemy spuszą mu soniczny wpierdol, więc usilnie domagał się sparingu. Była jednak pora śniadaniowa - każdy miał w głowie raczej jedzenie czy klina, niż wysiłek fizyczny. Co by nie było, powstały wtedy pierwsze ulubione cytaty wyjazdu. Chwilę wcześniej młodziutki sąsiad wrócił do namiotu z obitą mordą. Przezornie zabrałem ze sobą chusteczki nawilżane dla niemowląt.
O tej porze nikt jeszcze nawet nie wyszedł na scenę, a skoro krew już była przelewana w imię metalu - zapowiadał się wspaniały dzień. Krew - jak i piwo - zrosiły w ten weekend obficie śląską ziemię.
Drepcząc umęczony porankiem, postanowiwszy radować się z rozpoczętej biesiady - rozprostowałem sylwetkę. Tak krocząc, słyszę za sobą: Biała koszulka Mystifier! Hipster jeden! Jebany! Jak się przechadza! Pewnie Skyforger słucha!. Dokładnie po to był zakup poczyniony koszuliny akurat białej, coby wkurwiać metalowe alfy i omegi - wybuchnąłem śmiechem. Pytanki ze składu jednak uniknąłem, a krok rzeczywiście miałem giętki.
Do ciekawszych opcji na przejebanie wypłaty należały: cudne bluzy Blasphemy "Black Metal Skinheads" (170zł, koszulka - 75), merch festiwalowy, przedpremierowo - reedycja niesławnego CD-R-owego demka Ragehammera - War Hawks. Plus oczywiście dziesiątki obskurnych winyli, setki podłych płyt, koszulek z nieśmiertelnymi motywami i haftowanych naszywek. Najlepszą opcją było wydanie dwóch dych za weekendowy karnet na kabiny prysznicowe skryte w kontenerze. Można było też wypić 30-40 browarów namysłowskich po 5zł za kubek albo zjeść np. schabowego za dyszkę.

Upał ze mną wygrał i wróciłem do namiotu na kimanie czy inne kabanosy. Któreś z sąsiednich obozowisk zrobiło mi wtedy najcudowniejszy prezent z możliwych i puściło na tzw. pełną pizdę Intro z Recipe Ferrum Tormentora. Melodyjki z Phantasm nigdy za wiele, a już do relaksu na festynie pod patronatem kultu śmierci nadaje się doskonale. Z kimania w namiocie nici. Jebać sen.



Kolejne występy - Roadhog, Offence i Blackevil - prze(ga)piłem całkowicie. Szczególnie żal mi Roadhog, bo drugi raz już nie sprawdziłem (i rozbili się w lesie po sąsiedzku) oraz Blackevil, bo ten ich blackowany speed wywołuje uśmiech na moich ustach. Do Offence jakoś mnie nie ciągnie, a i nikt z bardziej obeznanych nie rzucał przekonujących argumentów, żeby ruszyć dupsko te kilkaset metrów.

W trakcie gigu, na grodowe balkoniki weszli karczyści panowie, oceniając z góry wartość zebranych Blasphemaniacs. Rodaków nieco to chyba stremowało, blackwindsowe makijaże popłynęły szerszym strumieniem, ale nie spuścili z tonu do końca. Na zwieńczenie występu popularnych Animków poleciała Ciasna pizda Maryi, zaś kapela postanowiła rozjebać podmieniony chwilę wcześniej sprzęt. Choć wciąż nie wiemy, czy Killer ze Stillborn dobrze się napierdala, bas potrafi złamać jednym ciosem.
Jakiś szczęśliwiec złapał - lecącą nad umownym tłumem - gitarę Necrosodoma.
Po występie wybór był tylko jeden - po piwo. Ledwo zauważyłem, że nagle robi się więcej cienia - kumpel kupuje piwo chłopakom z Blasphemy. Skwar nieskończony, Black Winds, w jebanej kamizelce komandosa, wydziela litr potu na sekundę samą czaszką. Co chwila proszą o kolejne foto. Też mam - a co! Umęczony, okularki co chwila podnosi, żeby twarz przetrzeć. Jak w jebanym zoo. Szczęśliwie browara prędko dostał. Nikt nie robił selfie - z obawy pewnie, że się kolesie nie zmieszczą w kadrze.
Kręcąc się po grodzie, podbiliśmy jeszcze do Callera, któremu kumpel zaprezentował tatuaż, wzbudzając aprobatę o wydźwięku: "Whoa!!! Fuckin' maniac!!!". Fallen Angel of Doom.... na plecach oczywiście, co innego. Cyknęliśmy fotki, krótka gadka - kolega zagajacz wiele lat w Kanadzie spędził - i lecimy do obozu. Okazuje się - foty z Black Windsem robił przychlast, nie widać nic. Na parkingu problem rozwiązany - gadka szmatka.
Powstaje motto wyjazdu: Podziękuj i przeproś. W Toronto nigdy nie zagrali, a do Chile lot najbardziej męczący. W porównaniu z innymi europejskimi festami, podobno w Byczynie więcej Blasphemaniacs. W cieniu busa, z browarem w ręku, szlugiem w drugiej, Black Winds łapie dużo większy chill i nie sprawia wrażenia gotowego sięgnąć po nóż do jednej z tysiąca kieszeni kamizelki.
Zwijamy się do obozu, bo ileż można te gwiazdy czerwonego dywanu zaczepiać. Resztki godności trzeba zachować na później.

Na campingu jednak nasłuchałem się tyle hejtu na Attica, że głupio było wstać i powiedzieć: "Idę na Attic, kto idzie ze mną?". Piwo wygrało z falsetami. Ponoć widzom się podobało, czyli idealnie - kto chciał ten słuchał, kto nie chciał - bawił się jeszcze lepiej. To był koniec opierdalania na ten dzień.

Koledzy z Łodzi odnalezieni, a DiabelskiDom mi wskazał, który szaleniec to @Metalized. Festyn się rozkręcał. Wiele osób już nie pozostało w namiotach. Przed nami były jeszcze trzy kapele. Naładowaliśmy baterie skitranym w namiocie Żubrem. Z pewnych przyczyn, nie każdy był zainteresowany występem Satan. Ja byłem. Co chwila napotykani po drodze do kraniku z piwem znajomi utrudniali szybkie przemieszczanie na dystansie 50 metrów, przez co widziałem koncert old-timerów nieco pobieżnie. Gdzieś z boku, ziomkowie znęcali się nad nowozelandzkim basistą Blasphemy (który wyprodukował połowę płyt z warmetalem). Wyglądał na zadowolonego, chwaląc się swoimi tribalami - nie trzeba go było ratować. Ograniczyłem się do zbicia sztamy za koszulkę Cultesów.

Wokal już nie to samo, co 35 lat temu, ale wciąż jak najbardziej na miejscu. Serdecznie jednak wątpię, by kogokolwiek z zebranych interesowała półminutowa gadka Briana na temat Doktora Who. Podczas tej konferansjerki chciało opuścić gród, poszukać znajomych. No, ale pijany już solidnie byłem.
Utwory nowsze, których nie jestem szczególnym fanem, brzmiały dobrze. Stare hity, z 1983 roku sprawdzały się jednak najlepiej, a tłum przyjmował je najgoręcej. Zagrali Blades of Steel, najbardziej festyniarski numer debiutanckiego Court in the Act, a także Break Free, będący swoistym hołdem dla twórczości szwedzkiego Heavy Load. Przy takim szlagierze można było polecieć na całość - wokalista śpiewał refren na zmianę z publiką.
Zabawa, jak należy. Heavy metal. Choć kapelę nagminnie porównywano do Angel Witch, Satan na żywo to inny poziom spektaklu. Niebotyczny kunszt zespołu. Solo ze wspomnianego Break Free odjebane, że palce lizać. Mieli jednak tego wieczoru ułatwione zadanie - zgromadzeni z ogromnym zapałem skandowali: Sejtan! Sejtan!
Zaczęli grać nowsze rzeczy. Od piwa, fajków, schabowych i krzyków nieco mnie przymuliło. Ewakuowałem się do obozu, odetchnąć leśnym powietrzem.
Nie ukrywajmy - wszyscy obecni byli nakręceni tego wieczoru najbardziej na jeden występ, którego i ja - pod żadnym pozorem - nie mogłem przegapić.

I nie przegapiłem ani sekundy koncertu BLASPHEMAAAAAAARGHHH. Zaczęli od wojennej komendy ostatecznego pierdolnięcia i przez jakąś godzinę gigu napięcie tylko rosło, a atmosfera prymitywnego rytuału gęstniała. Wieść gminna niosła już wcześniej, że zagrają długo. I zagrali zdaje się wszystko, co mieli do zagrania. Niemal cały materiał w historii Blas-fe-mi. Nie liczyłem na nie wiadomo co, brzmienie początkowo nie porwało, ale zza nawałnicy rychło zaczęły się wyłaniać riffy, smagające zebranych rozpustników, niczym piekielne baty. Chaotyczne, dwusekundowe solówki na pełnym wkurwieniu. Gwoździe na ramieniu Callera rosły w oczach. Wiatry chyba już swoje tego dnia urobił, ale przesadnie nie komplikował sprawy kolegom. Czasem wokalu nie było słychać, może z winy mikrofonu, może przez zmęczenie. Kluczowe ughy, oughy, auughy były zawsze. Najważniejsze.

Rytualne, plemienne zwolnienia - jak z tytułowego kawałka debiutu czy Darkness Prevails - wprowadzały w euforyczny groove. Piwo i dym pod rozgwieżdżonym niebem - nakręcały. Z każdą przerwą między kawałkami - coraz więcej ryków wśród motłochu - i większe zadowolenie kapeli. Demoniac - kosa! Wszechobecna atmosfera radosnego bestialstwa. Obiecałem sobie bez ubezpieczenia nie wbijać do przodu, bo waga u mnie piórkowa. No, ale jak już zeszli ze sceny przed - nie wytrzymałem, dołączyłem się do zabawy w ich wywoływanie, w nadziei na ostatnie krople kultu sączącego się ze sceny. Nikt mnie nie zabił. Na wieńczący kanadyjski wpierdol, największy kult kapeli - RITU-AJJJ-AGH - byłem już pod barierkami, gdzie odbywał się oszalały Ross Bay Cult. Wspaniałe chwile, spędzone na zapamiętałym potrząsaniu łapami i dość losowych okrzykach. TY-TY TY-TY TY-TY TYTYTYT-TY!
► Pokaż

Jako zamknięcie pierwszego dnia festiwalu - trudno o lepszy cios. Gdzieś wtedy (+/- godzina) poszliśmy do namiotów. Tam wiadomo - dalsza zabawa, krzyki blasfemii, kolejne piwa i papierosy.
Późną nocą zawędrował do naszego obozu jegomość - właśnie pobity (chyba nawet i dwa razy?). Niezbyt chętny do powrotu do swojego namiotu w ciemnościach, postanowił zadzwonić tam, gdzie się dzwoni w razie kłopotów - na 112. Dziwny to pomysł - chciał, by go zlokalizowano (i w ten sposób doprowadzono do namiotu?). Chwilę zeszło, nim ktoś odwiódł kolegę od tego pomysłu. Wyjście było jedno - musiał zostać u nas.
Miał gdzie spać, o ile nie będzie padać - na palecie i dwóch oponach przy grillu. Bez koszulki, trząsł się z zimna. Jak inny kolega wcześniej zauważył - przypominam nieco Chrystusa Zbawiciela. Pożyczyłem mu ukochaną bluzę. On do tego wszystkiego nastawiony sceptycznie - musiał sprawdzić prawilność otoczenia, nim zmruży oko. Wypytywał mnie kilkanaście minut o jakieś kapele - może Sodom, może Sempiternal Deathreign - nim uznał, że się nie dam zagiąć. Pomyślałem, że należy udać się na zasłużony spoczynek - z nadzieją, że kolega nie zniknie bez śladu.
Może w odpowiedzi na nasze warczenie, ryki i uwielbienie do wykrzykiwania słowa Blasphemy na wszelkie sposoby tej nocy, może z powodu namiotowych igraszek - ktoś jebnął nam do snu ociekające lakierem do włosów glamy.
SOBOTA

Nie wiem, czy sprawialiśmy wrażenie skrajnej biedoty, czy miłej ekipy, ale pobliskie koleżanki zaczęły nam znosić to resztkę paprykarza, to niedojedzone sardynki. Do paprykarza wystarczyły palce. Rzeczywiście nie wyglądało na to, że mamy kilogramy kiełbasy śląskiej w zapasie.





Po obiado-śniadaniu przespałem chyba Evil Warriors czy inny Mordhell - nic na ich temat nie powiem, ale podziwiam wokal tego drugiego za maskę w tym słońcu. O Evil Warriors wiem tyle, że od rana kolesie uśmiechnięci chodzili, jak pojebańcy. We krwi pomazani. Embrional olałem z pełną premedytacją. Raz, że widziałem dwa razy. Dwa, że nie lubię. Nie dla mnie takie granie i średnio mnie interesuje, jak po zmianach składu.
Tym bardziej, że była to ostatnia dobra okazja na prysznic tego dnia. Spanie w namiocie w takim upale za dnia, nawet w lesie, nie działa - więcej się spocisz, niż wyśpisz. Prysznic nie bez komplikacji - po namydleniu się, ciśnienie wody spada do zera, stoję więc goły z mydłem na klacie 10 minut, póki nie wymienią pękniętego węża. Siły witalne wracają.





Szkalowałem wielokrotnie gwiazdę sobotniego wieczoru z pełnym przekonaniem, że oni nie umieją grać! Uszy miałem widocznie w dupie - zacząłem to rozumieć, jednak nic nie mogło mnie przygotować na to, co wydarzyć się miało o 21:37, kiedy na scenę wyszedł Nifelheim. Nie mam pojęcia, jak tego dokonali, ale w kilkadziesiąt sekund stałem się fanem kapeli, śpiewałem z nimi refreny i skandowałem nazwę na całe gardło. Jakaś zapomniana już dziś zuchwałość biła ze sceny, kontakt z publiką niesamowity, w wyobraźni widzów chyba sam Quorthon buchał ogniem z krainy umarłych.
Niepohamowana energia speedowych thrash maniaków ze Szwecji na każdym musiała wywrzeć ogromne wrażenie. To, co grają na płytach nie ma porównania do brzmienia tych sztosów na żywo! Co za riffy! Co za melodie! Jaki wkurw i szczerość! NI-FEL-HEIM! Idealne zakończenie festiwalowego święta staroszkolnego metalu. Stoooorm! Of Sejtan's! FAJAAR!. Czyste, nieskalane piękno metalu.

W czasie gigu Nifelheim - symbolicznie - skończył się browar w grodzie. Można było nabyć jednak go w kiosku z pamiątkami. Tam się okazuje, metalowcy wykupili też fajki. Okazało się, że niby nie ich piwo, więc do grodu wejść nie można - parę łyków, piwo w tylną kieszeń i wracamy do zabawy. Na scenie i pod sceną rozpętało się już istne piekło, a Nifelheim zbiera chyba jeszcze głośniejsze okrzyki, niż dzień wcześniej Blasphemy. Końcówkę koncertu trzymali już tłum w ekstazie. Speed metalowe szaleństwo. Głośna publika zebrała pochwały, a Szwedzi obiecali wrócić. Set solidnie oldschoolowy, uraczyli nas nawet Witchfuck, którego podobno wiele razy dotąd nie grali. Jak żyję - takiego thrashowego wariactwa nie byłem świadkiem.
Po dłuższych czy krótszych ploteczkach, kto by to pamiętał, przyszedł czas na powrót do namiotu w egipskich ciemnościach. Do namiotu zawsze się wydawało być bliżej, niż było faktycznie i tym razem też, na sam dotyk niemal dotarłem do namiotu, który omyłkowo wziąłem za swój. Zamek miał inny, więc pobiegłem do świateł latarek i dotarłem na miejsce. Piwo płynęło dalej, fajki się skończyły dawno temu. Nie będąc w stanie odnaleźć browarów w namiocie, uznałem, że starczy imprezy.
NIEDZIELA
Dopiero w niedzielę rano pokropiło, ale niegroźnie. Wcześniej niebo było krystalicznie czyste. Zbieraliśmy się na spokojnie, namiot jednego z kolegów nawiedził podstępny nocny rzygacz. W drodze powrotnej - maki, przejechane rozwidlenia na autostradach i wszelakie pomyłki, ale wszystko z niegasnącym mimo zmęczenia uśmiechem na ustach. Nawet i ci, którzy rzygali dzień w dzień bawili się doskonale (a może przede wszystkim oni?).
Frekwencja nie dopisała, a kolejna edycja w tak cudownych okolicznościach jest bardzo wątpliwa. Powodów wtopy finansowej można by szukać w nieskończoność. A bo wypizdowo, a bo sesja, a że drogo, pod namiotem niewygodnie, koleżanka żony bierze ślub, a skład hermetyczny. Z nazwami jak Blasphemy czy Satan i tak pisowcy odwołają.
Jednak każdy obecny wie, że nie na wypizdowie i nie pod namiotem, byłaby to zupełnie inna impreza.
A był, kurwa, heavy metal.
W nocy ktoś rozjebał rowerki wodne - chuj mu w oko.
Ogromny respekt dla organizatorów za ogarnięcie tego wszystkiego - zabawa była niezapomniana.