porwanie w satanistanie 5 lata temu
No niestety, biada tym, którym udało się w przeszłości nagrać coś, co zostało na tyle dobrze przyjęte, że stało się pewnym wyznacznikiem jakości i jako taki w powszechnej świadomości okrzepło, a teraz chcą zaproponować coś nowego - zwłaszcza, gdy od rzeczonego wybitnego strzału minęło trochę czasu.
Nagrasz coś nowego - Eee, to już nie XXX. Trzymasz się stylu - Eee, niby to samo, ale już nie TO...
Słuchałem tej płyty jeszcze kilka razy, w różnych okolicznościach i podtrzymuję swoją opinię: jest dobrze. Średniak to na pewno nie jest, bo zawartych pomysłów starczyłoby na kilka takowych. Fanatycznego szaleństwa debiutu tu nie ma, wiadomo, jest to z pewnością najbardziej przystępny album Funeral Mist, album najnormalniejszy - co w BM nie jest, jak wiadomo, komplementem. Nie kipi emocjami i dewocją tak jak Salvation, jasne. Ale: między debiutem a Hekatombą jest kilkanaście lat udzielania się Ariocha w jednym z najaktywniejszych koncertowo (i nie pozostających w tyle wydawniczo) współczesnych zespołów BM. Coś takiego to w zasadzie - nie oszukujmy się - regularna praca, w której trzeba wchodzić w rolę, co musi (jak sobie wyobrażam) prowadzić do sytuacji, w której to, co pierwotnie było sposobem uwolnienia pewnych emocji, staje się rodzajem obowiązkowej maniery. W takim ujęciu podziwiam Ariocha, że udało mu się wykrzesać z siebie aż tyle ikry i nagrać album, który (mimo pewnej szkicowości, o której wspomniał pit) brzmi mimo wszystko świeżo i szczerze. Ja przynajmniej tak go właśnie odbieram. Rozumiem, że tak, jak można powiedzieć, że duża liczba riffowych haczyków, na których można zawiesić ucho w praktycznie każdym utworze to coś podnoszącego wartość całości, z drugiej strony można orzec, że jest to niepotrzebne kombinowanie na siłę. Dla mnie jednak ta szklanka jest w połowie pełna.
Tagi: