Muszę przyznać, że niesłabo mi podszedł ten deathtripowy
Deep Drone Master. Ze dwa dni słuchania niemal bez przerwy, a od tygodnia nie ma dnia, żebym przynajmniej raz czy dwa nie przesłuchał całości.
Tekstów co prawda nie czytałem, bo to zwykle psuje zabawę, ale mam wrażenie, jakby ta płyta zabierała słuchacza na rytuał, w którym szaman podaje mu Ayahuascę, a on coraz to bardziej z każdym kawałkiem zanurza się w głąb mroków własnego ja czy traumatycznych sytuacji życiowych, z każdym następnym utworem musząc zawrzeć pokój z kolejnym z trawiących go demonów, a mając już go po swojej stronie, schodzi coraz to głębiej, w bezdenną ciemność własnych słabości.
Tylko ta płyta nie jest wcale depresyjna, muzycznie to głównie tremolowany, dość podnoszący na duchu, choć ciutkę dysonansowy atmosferyk, oparty w pierwszej kolejności na licznych zmianach intrygujących, choć raczej prostych melodyjek. Hipnotyzujących melodyjek. Momentami przypominają mi granie Kvist i ich zacne
For Kunsten Maa Vi Evig Vike, innymi momentami już nie przypominają. Przede wszystkim jest bardziej klaustrofobicznie, choć nie jest to nagranie w najmniejszym stopniu opresyjne.
Słuchając
Deep Drone Master, mimo tego lepkiego mroku, jaki nas zewsząd otacza, dotykających do żywego tekstów Aldrahna i nawiązujących niekiedy do klasyków doomu melodii, nie ma się jednak wrażenia, że ta droga prowadzi ku zatraceniu, nasza szamańska próba to wątły kosmyk światła w ciemnościach. To raczej droga do nowych narodzin za pośrednictwem zrozumienia, dotarcia do sedna własnych lęków poprzez przeżycie raz jeszcze tego, o czym najbardziej chcielibyśmy zapomnieć, niż próba samobójcza. Rytuał, choć ryzykowny, ma prowadzić do ozdrowienia, przywrócenia życia, a nie jego zakończenia. Album kończy śpiew ptaka, który choć jako symbol sztuki pojawia się często
po śmierci bohatera, tutaj - mam wrażenie -
zwiastuje nowy dzień.
Na płytce, która jest na tyle oryginalna, by pozwolić sobie na luźne nawiązania do klasyków, nie tracąc przy tym nawet kropli własnej tożsamości, wszystkie instrumenty składają się w jeden organizm, który niczym czarny dym spowija wizję słuchacza, zabierając w podróż w miejsce wykrzywione i obce, choć w głębi - nasze, znajome i bezpieczne. Z tych nawiązań do klasyki, szczególnie przypadł mi do gustu fragment z
A Foot in Each Hell - jak padają słowa:
"Before the Light was Born", kawałek wskakuje w szlagierowe tupta-tupta z unleasheadowego megahitu
Before the Creation of Time.
Jest tu nieco nawiązań czy to do riffów Dodheimsgardu, czy bardziej leśnej odsłony drugofalowego blackmetalowania, innym razem gitara brzdęknie jak w Inquisition, jednak show pozostałym muzykom skrada niewątpliwie Aldrahn i to na jego wokalach i tekstach jedzie w zasadzie cała płyta. Na nie czeka się najbardziej przy kolejnych odsłuchach. Dla takich fragmentów, jak:
"The marrow. Of your beauty. And the smile. That makes me. Shine." w opartym na funeralno-weselnej melodii kawałku
Making Me czy też:
*riff wbiega pod górkę* "Each fatherless father, each starless star, marching southwards, extinguishing all grains of ineptitude" *jeszcze wyyyyyżeeeej*, można tego słuchać niemalże w nieskończoność.
A może to w ogóle o czym innym? Pewnie się dowiem, jak przeczytam teksty. O ile przeczytam. Może cała ta misterna koncepcja jebnie wtedy wpizdu?