Jeden z bardziej wkurwiających mnie zespołów - ze względu na niezrealizowany potencjał. Eksperymenty dla samych eksperymentów - taka moja diagnoza. Ciągle gdzieś walają się u mnie pokiereszowane jak od płyty chodnikowej CD. Raz na parę lat powracam.
Forever alone - klimaciarsko w punkt. Jest tajemniczo, onirycznie - to jest złapane, to się może podobać, ale trzeba przymknąć oko na kwadratowo-zlepkowe komponowanie. Brzmienie nawet poprawne. Warto sprawdzić.
Dionyzos - Zaczyna się od trzęsienia ziemi szlagierem Birth of the Race, który mógłby być hymnem zamiast Mother North. Jednak w odróżnieniu od Hitchcocka dalej napięcie tylko maleje i jest coraz słabiej. Co nie znaczy jeszcze, że chujnia, ale wyraźnie nierówny poziom. Nie wiem czemu, ale podoba mi się brzmienie? Nie jest ono co prawda jednoznacznie dobre, ale... nurtuje? Warunkowo - zalecam słuchanie.
My Guardian - nie wiem jak to podsumować. Są niby mocarne momenty jak otwieracz, czy Mane Tekel Fares, gotyzujące aranżacje - in plus. Wszędzie jednak przebija się fetysz eksperymentów bez specjalnych uwarunkowań ku temu, sporo wstawek z cyklu 'na chuj to tutaj'. Niech podsumowaniem tego będzie teledysk do 'Kiss My Sword' odpowiadający poziomem wykonania do muzyki.
20 lat temu jakoś lepiej się tego słuchało. Ale reedycję pewnie zakupię.