Ulverhyrde, to "supergrupa", tworzą ją bowiem starzy wyjadacze, grający już w takich zespołach jak świetny Vulture Lord, czy niewiele gorszy od niego Beastcraft, wydawałoby się więc, że nie może być źle. I nie jest. Słychać w muzyce Ulverhyde doskonały warsztat muzyczny, zarówno jeśli chodzi o umiejętność gry na instrumentach, jak i to, co działo się w studio, brzmienie bowiem daleko odbiega od standardów ustanowionych przez kapele z lat 90. Jest czyste i selektywne, nie ma tam miejsca na brud, czy jakieś niedoróbki kaleczące uszy słuchacza. Niestety, moim zdaniem zabrakło rzeczy znacznie ważniejszej, czyli pomysłu na granie. Kompozycyjnie jest to materiał zupełnie miałki; dźwięki wpadają jednym uchem, żeby wypaść drugim jeszcze szybciej. Dominujące średnie tempa z czasem nużą swoją jednostajnością, sprawiając, że jeden kawałek zlewa się z kolejnym, a szybsze momenty wcale nie są w stanie tego zmienić. Do tego muzykom zachciało się czasem coś tam w tym swoim dziwnym języku recytować, ale tekst mający być chyba wypowiadany z emfazą w jakimś poetyckim natchnieniu, brzmi patetycznie i groteskowo. Nie wiem, co oni tam gadają, ale nie dopełnia to moim zdaniem całości płyty, lecz jest męczącym przerywnikiem. Gdzieś tak po trzecim kawałku całość zaczyna nużyć, a dosluchuje się tego krążka już siłą rozpędu, myśląc o tym, co puści się następnego, również zaczynającego swoją nazwę od literki "u". I nie, nie będzie to Urfaust.
Uśmiechnięta Natalia Kukulska spogląda na mnie szelmowsko z okładki "Twojego Stylu", najlepiej sprzedającego się luksusowego magazynu dla kobiet ( miejmy to cały czas w pamięci!), jakby pytając "Co dzisiaj gramy?" Oczywiście black metal! Ale nie w stylu Ulvehyrde.
