TITELITURY 4 lata temu
Kiedy słucham tej płyty, czuję że bramy piekła są uchylone, a w nich stoi diabeł i chwytając się obscenicznie za krocze mówi "Możecie cmoknąć mnie w mojego wyglancowanego tysiącem wiedźmich ust siusiaka, ale nie wejdziecie. Co najwyżej możecie sobie popatrzeć jak żeśmy się tam w środku urządzili, jeśli rajcują was takie tematy, od których każdy normalny człowiek ucieka z krzykiem przerażenia." Bo taki jest ten album, momentami lepszy, momentami gorszy, ale niestety dający jedynie nadzieję na wywołanie w słuchaczu uczucia, którego ten po black metalu oczekuje. Bo co też najważniejsze jest w tej muzyce ? Klimat, klimat i jeszcze raz klimat. A w tej materii niestety nie jest tak dobrze, jak się spodziewaliśmy. Weźmy sobie chociażby pierwszy kawałek. Zaczyna się świetnym motywem przrwodnim, szalonym przez swój dysonans. Wprowadza to w świetny nadtrój, aby potem przejść w coś sztampowego, co już tyle razy słyszeliśmy. I to jest niestety problemem całej płyty, mającej wiele fajnych momentów, niestety niszczonych przez inne, do bólu przewidywalne i trącące sztampą. Nie jest prawdą, że o sztuce może sobie każdy pierdolić jak chce, co widać po naszych komentarzach, gdzie wszyscy w zasadzie dochodzimy do jednakiego wniosku. Tak jak w temacie o Warlust, gdzie Yog wyartykułował w zasadzie wszystkie moje myśli o tej muzyce. Potężnym problemem "Hebanowych wież" jest to, że muzycy chcieli połączyć tradycyjny black z czymś na kształt własnej inwencji i przekombinowali. To jest jak stosunek przerywany. Do dupy, bo do dupy, ale jednak stosunek. I z tego chyba należy się cieszyć, ponieważ ciągnąc dalej to koślawe porównanie erotyczne, większość zespołów jest przy tym jak walenie gruchy. Wszyscy po poprzednich epkach oraz koncercie w Krakowie, postawiliśmy Mare poprzeczkę wysoko i niestety poprzeczki tej Norewdzy nie przeskoczyli.
Dum bibo piwo, stat mihi kolano krzywo.