Miałem niezbyt dobre przeczucia z jakiegoś powodu, nie przekonywały mnie te wcześniej udostępnione kawałki zupełnie, ale ostatecznie w styczniu czy tam na początku lutego zacząłem się stopniowo raczyć nowym Arczgołtem, sącząc go z wolna, bo i muza nie jakaś przesadnie szybka. Od początku mi się zdawało, że płytka sporo lepiej wypada, niż w moich przewidywaniach. Sporo tam rock n rollowego ducha w stylu Motorhead wręcz - jest to przede wszystkim muza do headbangingu i tupania nóżką, a nie warmetal dla purystycznej sztuki ekstremizmu. Mimo tego pozytywnego zaskoczenia, jakie mnie spotkało, z każdym kolejnym odsłuchem nie mogłem się wyzbyć wrażenia, że jak się zbliża środek płyty, to zaczyna nieco przysiadać jakość muzy, a ja tracę nieco zainteresowanie, które jednak wraca na ostatnie kawałki
The Luciferian Crown i już do końca bawię się znakomicie.
Tak to przyjemne było dla mego ucha, że postanowiłem relaksacyjnie zażyć kąpieli w dźwiękach tak bluźnierczego Archgoat, jak i wodzie gorącej, przy świecach. I tak sobie przez tę swoją osławioną ścianę słucham ostatniego wypustu Finów, kolejne warstwy dźwięku rozkładają się, załamując nierównomiernie odbijając od kolejnych przeszkód, a w wykafelkowanej, rezonującej zniekształconym echem łazience, w kojącym półmroku migotliwego blasku świec, po wodzie rozchodzi się gęsta mgiełka, jakby podrygując w rytm koziego rytuału. Bardzo mnie te kłęby pary w tle łopoczących płomyków - przy dźwiękach lucyferiańskiego rock n rolla - ujęły, chwila była niemal magiczna.
Aż się bałem od tego czasu ponownie odpalać, coby wrażenia nie zepsuć
