pit pisze: ↑miesiąc temu
Na tym polega dowcip. Jeśli ktoś stawiał wyłącznie na ciężar przepadał w pomroce dziejów. Terroryści z Les Rallizes Denudes byli prawdopodobnie najcięższym zespołem lat 60.
Ale mnie nie chodzi "wyłącznie o ciężar", choć i takie zespoły były. Że wymienię tylko
Wicked Lady (które nawet nie wydało płyty w epoce a ma 2 zajebiste albumy wydane po latach gdzie całość oparta jest na przesterze) czy
Bulbous Creation (1 płyta - proponuję sprawdzic przez fanów Black Sabbath)
Czasem przyczyną niepowodzenia był właśnie brak ciężaru, bo np. inżynier dzwięku nie umiał nagrywać takiej muzyki - np. jedyny album
Human Beast na tym ucierpiał (choć w tym przypadku w ogóle organizacja nagrań była nieporozumieniem)
Czasem... rodzice gitarzysty postawili veto - genialne
T2, które na festiwalach porwało tłumy, album wydany - niewypromowany a reszta jak wyżej (na szczęście ostały się 2 świetne dema)
Rendy Holden wspomniany w kolejnym poście musiał spierdolić na Karaiby i zajął się poławianiem merlinów bo nie miał jak płacić wzmacniaczy, które kupił i ktoś mu ukradł... Jedyna płytka - sztos. Polecam też jego partie na stronie B
New! Improved! Blue Cheer
To tak z pamięci ale historia zna mnóstwo takich i podobnych wypadków.
kurz pisze: ↑miesiąc temu
Zatem poproszę albumy bez cukiereczka/ów.
Tak z pamięci:
Satori, Made In Japan Flower Travellin Band
Randy Holden Population II
Sir Lord Baltimore Kingdom Come
Lucifer's Friend Lucifer's Friend
MC5 Kick Out The Jams, ale to koncertówka
Leafhound Growers od Mushroom
Buffalo Volcanic Rock, tylko to 73. rok, zresztą jedna z moich ulubionych płyt lat 70.
Groundhogs Split
To wszystko wspaniałe ciosy, ale debiut zepów wgniótł mnie w ziemię pierwszymi dźwiękami, zresztą podobnie jak Paranoid i In Rock. Nie ma co mówić, oprócz Flower Travellin Band, z wyżej wymienionych, to są pojedyncze ciosy, dalej jest zjazd w dół, w kierunku cukierkowania lub koniec kariery. A Zepy nie nagrały słabego albumu do Presence, więcej, każdy z nich jest inny i od razu słychać, że to oni.
A że się wybili? Po prostu byli dobrzy. Są idealnym przykładem synergii, muzycznej chemii.
Wymieniasz wiele super rzeczy!
Wstępem, na wszelki wypadek, żebyśmy się przypadkiem źle nie rozumieli: TAK -
Led Zeppelin jest wielki! TAK - wszystkie płyty do
Presence włącznie są wyśmienite (mam na winylach każdą, w rozszerzonych wersjach deluxe, słucham regularnie), i jeszcze raz TAK - potrzeba konsekwencji w tym co się robi żeby osiągnąć sukces, trzeba tez być dobrym - Cepy nie są jedynym przykładem, z HM wystarczy podać Harrisa czy Ulricha.
A co do Twojej listy:
Flower Travellin Band to nie tylko
Satori, wszystkie 3 pierwsze pełniaki są zajebiste. Może debiut to same covery ale JAK NAGRANE!
W tym miejscu, szczerze polecam całą japońską scenę heavy-bluess rockową, z szczególnym wskazaniem na
Blues Creation czy 2-gi album
Mops - Iijanaika (pierwszy to jeszcze garage-psychodelia)
Randy Holden - pisałem wyżej - sztos gitarowego wymiatania. Szkoda chłopa!
Blue Cheer - swego czasu najgłośniej grający zespół w USA
Sir Lord Baltimore Kingdom Come - tak, choć mnie osobiście nie ruszyli; w tym miejscu należałoby podać jeszcze amerykańskie
BANG,
Bloodrock, czy
Grand Funk Railroad albo
Josefus (utwór Dead man to prawdziwy walec!)
Lucifer's Friend Lucifer's Friend - ale tylko debiut
MC5 Kick Out The Jams - zboczenie w protopunk
Leafhound Growers od Mushroom - zdecydowanie, w stylu Zeppelinów
Buffalo Volcanic Rock - jedna z lepszych płyt z Australii, szkoda tylko, że ocenzurowali okładkę; debiut też jest bardzo dobry
Groundhogs Split i inne też od
Thank Christ For The Bomb do tej z komiksem. Właśnie sobnie uświadomiłem, że nie znam 2 pierwszych! - do nadrobienia
Lecąc dalej z [pamięci:
Free z ćpunek Kossoffem na gitarze
High Tide - debiut to był najmocniej bijący ciężarem album 1969, i te maniakalne partie solówek na skrzypcach elektrycznych!
Budgie - sławni tylko u nas, dzięki Kaczorowi
Stray - pierwsze 2 (3?) a zwłaszcza debiut to amsolutne klasyki
Toe Fat - oba, zwłaszcza 2-ka
May Blitz - kolejny klasyk z UK
Dark - wydany własnym sumptem więc jak niby mieli zaistnieć?
Indian Summer - odkryty w tym samym barze co Black Sabbath, 1 album bez happy endu (a śpiewali, że Bóg to pies
)
Red dirt - nie słuchałem lata, może mylę?
Atomic Rooster - gdy w składzie był John Du Cann
Mountain - chyba tylko japończyny ich docenili tak, jak na to zasługoją
Hulk - kto zna?
Orang-utan - kto zna? jeden album
Gun - sinkiel z debiutu to był przebój!
Horse - kto zna?
Uriah heep - płyty z Byronem
Jodo - jeden album
Jakbym był teraz w domu to bym z półki zapodał jeszcze wiele...
Acha... mnóstwo zespołów z niemiec i skandynawii... Birth Control, Can, cięższe rzeczy Guru Guru, November, Cargo, Panta Rei, wczesny (!), purplowski Eloy... Lista nie ma końca!