#7
Hajasz 4 lata temu
Szczerze to podziwiam tych, którzy będą się tą płytą jarać bo w sumie ciężko radować się muzyką, która traktuje słuchacza jak idiotę a taki właśnie jest debiutancki album Vomit Angel. Prostacki, płytki, bez polotu to chyba najdelikatniejsze określenia tego co panowie nam serwują przez niespełna 30 min, które i tak jest sztucznie wydłużone o jakieś 5 min ale nie to jest największą bolączką tej płyty. Jest nią ze wszech miar ogarniająca nuda, która sączy się z tych 20 numerów. Perkusja to nawet ciężko powiedzieć, że coś gra, jeden schemat umpa, umpa, umpa łupany na wszystkich kawałkach, gdzie tylko zmienia się tempo. Gitary to samo, jeden chwyt i jedziemy do końca. Odrobinę lepiej wygląda sprawa wokali bo jest kilka wariantów, z których najlepiej wypada ten stylizowany na gore, słynne ugh wypada w przypadku Vomit Angel bardziej w stylu "Ewelina do domu". Ze wszystkich stron na tym albumie zalatuje nudą.
Podobno chłopaki grają też jakieś tam wpływy, elementy grindcore. Jeżeli tak to z całej płyty może by się łącznie zebrał jeden kawałek. Znowu nuda.
Postronna osoba, której puściłem to w pracy powiedziała abym spojrzał na to jak na album punk rockowy. Spojrzałem i stwierdziłem, że fajnie byłoby ich zobaczyć na koncercie bo wtedy to w sumie wszystko jedno bo młyn zrobiłby się spory. Co my tu jeszcze mamy? A są cuda w stylu utworu Vomits czyli po prostu zwykłe rzyganie. Kurde nawet to im nie wyszło bo jak sobie puszczę taką wersję z płyty Wehrmacht czy Impetigo to na prawdę zbiera mi się. Tutaj wypadło to blado, że o kawałku zagranym do szczekania psa nawet nie wspomnę bo czuję jak mi poziom inteligencji spada. Tak bardzo chciałbym zostać kumplem tej płyty ale nie da się mimo, że wiem, że znalazłbym gorsze. Jedyny plus jaki znalazł się na tej płycie to ostatni numer, zapewne w wersji demo z szorstkim brzmieniem, chamską perkusją, gdzie blachy trzeszczą i szeleszczą. O dziwo wtedy jest na prawdę fajnie i takiej płyty bym chętnie posłuchał.
Niestety jest inaczej. Album dla ludzi, którzy niczego od muzyki nie oczekują. Dosłownie niczego poza tupnięciem nóżką, chrząknięciem ugh czy obfitym beknięciem po skończonym syfiastym browarze czy winie. Imprint of Extinction to najniższej jakości metalowe disco i jedyne co boli, że wydała to wytwórnia, która raczej nie kojarzyła mi się z muzyką na wskroś prymitywną i głupią. Pierdolę ten album bo wyciągam inne prymitywne dźwięki w postaci Mentalnego Pogrzebu, do którego to finom zabraknie życia aby osiągnąć poziom chociaż jednego kawałka.
GRINDCORE FOR LIFE