To tyle, że możesz być sobie fanem Luczykowego pierdolenia i uważać je za cudowne. Przebrzmiałe, walące starą skarpetą, na schematach sprzed 50 lat granie może się podobać, zwłaszcza ludziom, którzy miewają już problemy z trzymaniem moczu. Nikt Ci tego nie odbierze, nie martw się. Ja na przykład cieszę się, że komuś to się podoba, że dobrze się przy tym bawi. To znaczy, że nawet muzycy pozbawieni kreatywności, którym dawno skończyła się wena twórcza i pozostali najwyżej sprawnymi chałturnikami, mają swoich odbiorców.
Chociaż, jak widać, niewielu. Luczyk nie tworzy sztuki awangardowej, ciężkej do zrozumienia. To proste, miłe granie dla starych ludzi (również tych przedwcześnie postarzałych, którzy mimo nadal raczej młodziezowej metryki, próbują sobie dodawać autorytetu, bo mają już wąsy), które, gdyby faktycznie było takie dobre, to bez problemu znalazłoby odbiorców wystarczająco wielu, by jechać w trasę albo i strzelać pojedyncze sztuki za odpowiednią gażę. Bo na koncertach akurat można całkiem fajnie zarobić. W Polsce nie da rady, bo boi się fanów Kostrzewskiego? No to przecież w takiej pięknej zagranicznej wytwórni jest, co to za problem grać u Niemca, Holendra, Francuza? Przecież to światowy poziom, angielskie teksty wyśpiewywał do niedawna nawet zagraniczny wokalista (tak go reklamował, gdybyś był za młody i nie pamiętał

) Henryk Daniel. Tam też legenda Romana zaślepia ludziom oczy? Czy legenda Romana jest teraz z nami w pokoju?
Gdyby w ramach tego swojego wurst heavy metalu robił coś naprawdę wartościowego, unikatowego i ciekawego, to zapewne sytuacja wyglądałaby zgoła inaczej, a tak to może sobie liczyć na to, że ktoś kupi płytki sprzedawanego na kilogramy niemieckiego heavy i tyle. Może gdyby miał charyzmatycznego wokalistę, a nie Daniela czy Weigla, którzy są najwyżej przyzwoici, ale to góra poziom pozwalający na wygranie Szansy na sukces. A i Wojtek Mann mógłby subtelnie i z klasą wyśmiać stylóweczkę.