ORAZ NIEDOSZŁYCH SZUBIENICZNIKÓW
Koniec wiosny i początek lata tego roku obfitował w doskonałe wieści koncertowe, a jedną z ważniejszych wśród nich była informacja o powrocie Łodzi na metalową mapę koncertową kraju. Miało tak się stać za sprawą Magnetofonu, powstałego w dawnej lokacji klubu Luka i koncertów w nim organizowanych przez totalnych maniaków akustycznego bluźnierstwa.
Zdaje się pierwszą zapowiedzią był występ holenderskiego Gnaw Their Tongues u boku m.in. Antigamy i Entropii. O gwieździe spędu wiedziałem mniej więcej tyle, że nawet nie przypuszczałem, by ktoś o zdrowych zmysłach próbował ten projekt ściągać do Polski. Ktoś to jednak zrobił.
Kiedy kilka dni później pojawiło się info, że kolejny koncert serii sygnowanej optymistycznym mianem No Reason to Live uświetni nihilistyczna legenda polskiego podziemia - Pandemonium, a scenę dzielić będzie z powracającymi do grania plugawymi fetyszystami z Anima Damnata wiadomo już było, że to nie żart i będzie po co Łódź znów odwiedzać, a opuszczone dworce zapełnią się szukającymi niezapomnianych doznań przyjezdnymi w skórzanych kurtkach, katanach, gaz-maskach i bullet beltach.
Jeszcze 7 czerwca w klubie odbył się pierwszy koncert - w ramach Ascension Tour 2017, Blindead zagrał z Rosk oraz The Gentle Art Of Cooking People. Pierwsze zasłyszane o klubie opinie napawały optymizmem. Zapowiedzi kolejnych wydarzeń zaskakiwały coraz bardziej, a co druga z zapowiadanych ekip zdawała się przyjeżdżać do Polski pierwszy raz.
ŁÓDŹ, MAGNETOFON - 30.09.2017
No Reason to Live:
ANGEL WITCH
VIRCOLAC
MALOKARPATAN
GALLOWER
Wszystkie zbliżające się występy obfitej w tym względzie jesieni przyćmiła jednak, z pewnością nie tylko dla mnie, wieść z końca lipca - oto po raz pierwszy w swojej przeszło 40-letniej historii miał się pojawić zespół, który tworzył podwaliny pod NWOBHM i cały metal, jaki dziś znamy - londyński Angel Witch. Nie będę się rozpisywał o historii zespołu, gdyż zrobiłem to już wcześniej.
Okazało się, że towarzystwo będzie miał również nie byle jakie - supportować ich miał irlandzki Vircolac, kierowany przez szefa szacownego podziemnego wydawnictwa Invictus Productions, a także podopieczni tejże wytwórni - słowacki Malokarpatan, który przebojem podbił serca polskich słuchaczy swoim debiutem. W późniejszym czasie skład uzupełnił reprezentant krajowej sceny, black/thrashowy Gallower.
W Łodzi nawigacja zaprowadziła mnie w okolice Placu Kościelnego, toteż pozwoliłem sobie zaparkować pod tą monumentalną budowlą, stanowiącą - jak się okazało - doskonałe tło dla mającej się wkrótce rozpocząć biesiady. Rzeczywistość nie jest jednak tak oczywista, jak można by zakładać i Zgierska 2A wcale nie znajduje się obok Zgierskiej 2. W tej sytuacji, po wykorzystaniu telefonicznego koła ratunkowego, ustaliłem naprędce prawdopodobną lokację przybytku, a po spaleniu papierosa na czerwonym świetle na przejściu trafiłem na miejsce. Już podczas tego, zdającego się nie mieć końca czekania, dało się zauważyć niezliczone postaci ubrane w czarne skóry, zresztą ucztowanie zaczynało się jeszcze przed wejściem, gdzie tłumnie zebrani degustowali wszelakie trunki z zapamiętaniem oddając się dyskusji światopoglądowej, opowieściom o trudach życia, najzwyklejszym plotkom i ewentualnie dyskusjom okołomuzycznym.
Rdzenni bywalcy Magnetofonu zapierali się, że nigdy wcześniej nie zgromadziła się przed wejściem do tegoż klubu tak liczebna horda. To, jak i ulatująca z co niektórych - zapewne przyjezdnych - małolatów w bullet beltach, godność, pozwalały spodziewać się, że będzie to wieczór do zapamiętania, nawet mimo abstynencji od piwa, które podczas tego typu zgromadzeń zdolne jest nabrać cech boskiej ambrozji. Po licznych dyskusjach i mrożących krew w żyłach ostrzeżeniach, by nie stać zbyt blisko okien kamienic, z których na przesadnie rozentuzjazmowanych imprezowiczów wylany może potencjalnie zostać tak wrzątek, jak i mocz, wiadomo było, że czas się zbierać do środka. Podczas czekania na bramce wcześniej poznany kolega spytał, czy ja to ja. Głupio było kłamać, więc się przyznałem - tak poznałem niejakiego JohnnyegoZLampy.
Po odnalezieniu nazwiska na liście, bileter spytał o rozmiar mojej bluzy Destroyera (666) - dobrze leżała, czy może podejrzewał, że ją zajebałem, po sprawdzeniu - L, się okazało. Traktując to, może naiwnie, jako gentlemański komplement, a przynajmniej dobry omen na resztę wieczoru i oznakę, że trafiłem w kulturalne miejsce, po lekkim zakłopotaniu przy wyborze korytarza dowiedziałem się, że - należycie - to lewa ścieżka prowadzi do sali widowiskowej na planowany sabat. Szybki rzut oka na merch - winyl EP-ki Vircolaca, jakieś CD-ki, koszulek pięć wzorów na krzyż, z czego zdecydowanie najciekawszy - ten z przepięknym plakatem do tego wydarzenia. Tych 30 zapowiadanych białych koszulek z Bafometem przywiezionych przez Angel Witch już ni widu, ni słychu. Postanowiłem pomyśleć o ewentualnych zakupach później.
TYCHY, POLSKA
Na miejscu publikę rozgrzewał już infernalny wyziew z siarczanych trzewi lat 80. uprawiany przez tyską ekipę terminujących egzekutorów z Gallower. Próżno spodziewać się po tego typu black/thrashowym kommando, że nie usłyszymy pięćsetny raz znanych motywów, że zaskoczy nas nagłe UGH! czy zwolnienie. Wszystko to już było - w innej kombinacji - przerobione przez tysiące kapel, a jednak jak dla mnie - i tym razem - zdawało egzamin.
Na formację składa się prosta, d-beatowa perkusja niestrudzenie galopująca do przodu, narzucająca speedowe tempo jadowitym, nagłym niczym napięcie szubienicy riffom. To klasyczne power trio uzupełnia wokalista, koncentrujący się raczej na darciu mordy, niźli popisujący się kocim smaganiem gryfu swojego basu. Na to przyjdzie jeszcze czas.
Chłopaki występowali w katanach szczelnie zakrytych logosami kapel typu japoński Sabbat, Sarcofago, Kat czy King Diamond, sama śmietanka, a brzmieli mniej więcej tak, jakby uważali demosy Hellhammer za wyznacznik standardów produkcyjnych. Oczywiście pieszczochy w pakiecie scenicznym. Wraz z upływem koncertu i kolejnymi personami dołączającymi do headbangingu, rozkręcał się także zespół i w ostatecznym rozrachunku - tak dał dobry występ, rozgrzał publikę przed głównymi daniami wieczoru, jak i zapewne zaskarbił sobie nowych fanów, spragnionych prostackiej, wkurwionej muzyki inspirowanej dokonaniami bezlitosnych krzyżaków i gorącokrwistych Brazylijczyków sprzed trzech dekad.
Po tym występie, a raczej także w jego trakcie, wypadało rozejrzeć się bliżej po klubie i zapamiętać kluczowe punkty spotkań. 6zł za puszkę Coli. Na zewnątrz wydzielono kawałek palarni, która niestety okazała się mocno oblegana i - szczególnie później - należało mieć się na baczności, by kogoś przypadkowo nie przypalić. Do dyspozycji uczestników był także food truck z burgerami za około 20 zł, z którego korzystali zresztą ochoczo, przebierając w składnikach. Symboliczny stolik na tym symbolicznym podwórku bardziej chyba utrudniał jedzącym niż pomagał, ale mogę się mylić.
Ścisk w tejże palarni panujący sprzyjał jednak nawiązywaniu kontaktów - nie sposób ignorować dmuchającego dymem w twarz. Tak też była okazja nawiązać nowe znajomości czy dosłownie zacieśnić kontakty ze znajomymi. Zaludniony był także korytarz prowadzący do stoiska z merchem, wypełniony rozmówcami szukającymi oddechu przed zgiełkiem widowiska. To tworzyło złudne wrażenie niekończącej się kolejki do ulokowanej w tamtej części budynku toalety. Ona sama nie została przeze mnie szczególnie wnikliwie zwiedzona, jednak choć to nie kibel w Ritzu, jest przyzwoicie. Z pewnością przy tak obleganych wydarzeniach znacznie pomogłoby wprowadzenie pieczątek i umożliwienie wychodzenia ludziom z klubu na papierosa czy bardziej intymną rozmowę.
BRATYSŁAWA, SŁOWACJA
Koncert Malokarpatan rozpoczęły te same dźwięki, co debiutancki i chwilowo jedyny krążek słowackiej kapeli - Stridžie dni. Trafiwszy na płytę niecały miesiąc po jej premierze, zaciekawiony nietuzinkową, niespotykaną w black metalu kolorystyką okładki i motywami kojarzącymi się ewidentnie ze słowiańskim folklorem i resztkami dawnych wierzeń ludów środkowo-wschodniej Europy, miałem okazję śledzić stopniowy wzrost popularności projektu. Muzyka zdawała się przypadać do gustu niemal każdemu miłośnikowi starego black metalu, a gdy internet obiegło zdjęcie Fenriza zachwalającego ten album, wiadomo było, że o Malokarpatan usłyszy jeszcze sporo osób. Uznanie kapeli zapewne zresztą eksploduje po wydaniu ostatniego dnia października Nordkarpatenland, drugiego albumu - z Janosikiem na okładce.
Zawartość muzyczna Stridžie dni jedynie pobudziła mój apetyt na więcej - Malokarpatan zaserwował black metal pierwszej fali, stworzył silnie inspirowanego heavy i thrash metalem, groteskowego potwora z nocnych mar przesądnych wieśniaków oraz deliriów pałacykowych dworzan. Chociaż ze względu na humorystyczny charakter formacji pierwsze skojarzenia lecą w kierunku Czechów z Master's Hammer, to po prawdzie muzycznie Słowakom bliżej do dokonań węgierskiego Tormentora (kapeli Attili przed Mayhem), początków naszego Kata czy też praskiego Törra. Folklor nie jest tu podany w postaci ludowych instrumentów, a raczej w warstwie lirycznej oraz melodiach gitar czy doskonale dobranych samplach z filmów.
Sami muzycy podkreślali wielokrotnie w wywiadach, że nie planowali z Malokarpatan grać koncertów, a popularność grupy wzięła ich z zaskoczenia. Objawia się to podczas koncertów w braku pewności przed zobaczeniem reakcji młodej publiki na proponowany, jak by nie było - czerstwy, spektakl. Choć początkowo lekko spięci, upływające z butelek wino, wlewane w wiecznie spragnione gardła artystów, napełniało ich przekonaniem o własnej charyzmie i finezji, które to - faktycznie - z minuty na minutę coraz to silniej przejawiały się w ich występie. Butelka basisty powędrowała zresztą do publiki, gdzie zawieruszyła się na chwilę. Zespół zaczął grać, a muzyk, choć żywo zainteresowany odzyskaniem cennego trunku, niczym wyrwany ze snu, bez zastanowienia począł uderzać struny, porzucając butelkę na rzecz kwestii priorytetowej. Flaszka wróciła do niego chwilę później.
On też zasługuje na szczególne słowa uznania - Cygański Ron Jeremy (określenie zasłyszane w tłumie), w minimalistycznie zdobionym kaftanie, popisujący się na basie bogactwem dźwięków, jakby pobierał nauki u funkowych mistrzów. On też przywitał się z publicznością słowami: Poland, zajebiście!. Zgodnie z zapowiedzią - tak było, a sam muzyk zaprezentował imponujące linie basu, których można by się spodziewać po headlinerze za lat świetności.
Niemniej jednak, mimo okrzyków wokalisty, że Jeszcze/Wiecznie/Pięknie Polska! (nie mam pewności, które) i licznych podziękowań za ciepłe przyjęcie jego zespołu, wśród publiki słychać już wtedy pierwsze głosy: Dlaczego nikt nie moshuje? Ja bym moshował, tylko tak głupio samemu. Odparłem, zgodnie z prawdą zresztą, że pewnie ludzie oszczędzają póki co siły.
Zgromadzeni rozkręcili się już jednak na tyle, by nie pozwolić Słowakom zejść ze sceny zgodnie z planem. Gromkie Jeszcze jeden! rozchodziło się po sali i nie było innego wyjścia, jak tylko zadowolić głodną makabrycznych, górskich opowieści południowych sąsiadów publiczność. Po krótkich pertraktacjach, kapela zaczęła, a po scenie rozszedł się gęsty dym. Wtedy też, w tej mgle, wokalista niespodziewanie przybrał postać Kinga Diamonda, po jej rozrzedzeniu zmieniając się w Nocturno Culto, dopiero po chwili powracając do swojej prawdziwej postaci wąsatego chochlika.
Malokarpatan zagrał zarówno utwory z pierwszej płyty, jak i dwa nowe, zapowiadające mający premierę w Halloween album - wypadły one wybornie, szczególnie czarująco zabrzmiały wolniejsze, niemalże doomowe partie. Po występie wokalista podziękował publiczności za ten - jak twierdził - ich najlepszy dotąd koncert. Po chwili dodał - w Polsce. Można to rozumieć dwuznacznie - jako określenie miejsca najlepszego występu albo sprecyzowanie, że łódzki był lepszy niż wrocławski. W każdym wypadku - zespół, jak i publiczność bawili się doskonale, co dawało świetne nadzieje na resztę wieczoru.
Cały występ Malokarpatan (pomijając urwaną końcówka bisu cały):
► Pokaż
DUBLIN, IRLANDIA
Vircolac to kapela pochodząca z Dublina i choć z Irlandii - nazwa ich zespołu oznacza wilkołaka, ale w języku rumuńskim. Mamy więc spinający dwa środkowe występy tego wieczoru motyw Karpat. Na tym jednak wpływy kulturowe grupy się nie kończą. Śpiewają bowiem o greckich bóstwach - ze szczególnym upodobaniem mitycznej pani płodności i urodzaju.
Muzyka grana przez Vircolac to utrzymany w średnich, a nawet wolnych tempach zawiesisty, black i deathmetalowy wywar makbetiańskich wiedźm przyrządzany w im tylko znanym, złowrogim celu. Chodzi zapewne o pozyskanie tajemnic likantropicznej przemiany, zabranych do grobu przez gwałtownie zmarłych.
Warto wspomnieć o aspekcie znacznie wyróżniającym bohaterów przedostatniego koncertu sobotniego spędu - jest nim hipnotyzująca, transowa wręcz perkusja. Gra ona plemienne, rytualne rytmy, nadając muzyce intrygującego, antropologicznego wymiaru podróży do zaszytych w mitach mrocznych prawd o początkach ludzkości.
Artyści wykazują jednocześnie ogromne upodobanie do kreacji atmosfery godnej sypiących się, skruszałych ciężarem wieków opuszczonych mauzoleów, przeplatanej przestrzennymi, transylwańskimi melodiami solówek będących spuścizną grup takich jak Mayhem, Morbid, Tormentor czy Entombed.
Jak zanotowałem, planowane intro weszło nieco za cicho, więc nim kapela to zauważyła, musieli jak w ukropie gotować się do show. Rozpoczęli od pierwszego utworu EP-ki, czyli tytułowego The Cursed Traveils of Demeter. Problemy z mikrofonem z samego początku występu zostały prędko zażegnane przez wokalistę we własnym zakresie - przechwycił ze stojącego przed gitarzystą stojaka drugi, w pełni sprawny. To ucieszyło go na tyle, że zapomniawszy się w headbangingu potrącił stojący za nim mikrofon na usługach perkusisty, a ten poleciał na zestaw (mikrofon, nie perkusista). Nic się jednak nie stało - nie trzeba było długo czekać na powrót do scenicznego szaleństwa.
Biorąc pod uwagę zestaw wykonawców w jego wytwórni, można było się spodziewać, że wokalista Vircolaca do spokojnych nie należy, jednak okazał się być prawdziwą bestią sceniczną i po każdym utworze zachęcał publikę kombinacją serdecznych słów Come on! Cunts! It's saturday night!, tym samym zachęcając zebranych do darcia mordy razem z nim. Gdyby ktoś nie zauważył na plakacie, oznajmił kilkukrotnie ze sceny, że Oni są Vircolac - tym stwierdzeniem skończył się zresztą występ.
Nieukontentowani wcześniej zwolennicy moshingu na tym koncercie mieli doskonałą okazję do tego, by wreszcie się wyżyć, a przed sceną powstała niezaludniona strefa. Kilku młodocianych delikwentów, chcąc zachęcić innych do tanecznych przepychanek, wpadało czasem - co nieuchronne - w tłum. Pośród całego tego zamieszania trwał niewzruszenie wieloletni fan jakiejś kapeli z pentagramem pamiętającym początek lat 90. Mimo prób, młodzież nie była w stanie go ruszyć, jakby zapuścił głęboko w grunt korzenie metalowej wiary. On z kolei, niczym ojciec podrzucający swoje pociechy, ciskał nimi w tłum. Przez długi czas, wracali po więcej.
Jeden z nich, ku swemu utrapieniu, trafił dwa razy na inną postać, ubranego w bojówki, bullet belt i białą koszulkę (w klimatach Thunderbolt) wojownika broniącego swej wybranki przed niebezpieczeństwem, który to - bez głębszego zastanowienia - wprawnym ruchem, unosząc kolano na wysokość pleców delikwenta, odpychał go butem w kierunku pierwszych rzędów. Miała ta scena jakiś swój niewypowiedziany urok, szczególnie powtórzona dwukrotnie.
Irlandczycy, oprócz wymienionego wcześniej utworu, zagrali też We Are Vircolac and This is Our Confession!!!, czyli najstarsze tego wieczora zarejestrowane nagranie ich kapeli - Confessio z demosa Codex Perfida. Następnie poszła zadedykowana organizatorom i polskim przyjaciołom zespołu Charońska podróż, czyli Stygian Revelation. Charon to ten gondolier z rzeki Styks. Biorąc pod uwagę ilość ofiar w greckiej mitologii, koleś musiał być geniuszem logistyki.
Poleciały jeszcze dwa pozostałe kawałki z EP-ki, w tym ostatni, dedykowany zebranym tego dnia w Magnetofonie paniom - niemal 10-minutowy Betwixt the Devil and Witches. Wcześniejszy utwór pozostał bez dedykacji, bowiem mógłby on być kierowany jedynie w pierwszej kolejności do sodomitów, a w drugiej - do dam lekkich obyczajów.
Cały występ Vircolac:
► Pokaż
LONDYN, WIELKA BRYTANIA
Po krótkiej przerwie, wielu dyskusjach i uwagach na temat kursora przykrywającego Bafometa z logo wyświetlanego nad sceną, zwróciliśmy uwagę na gwiazdę zdobiącą jego czoło - nie jest rogami do góry. To w dalszej kolejności skłoniło do rozmyślań nad dualnością jego przedstawienia, dwóch wężach, dwóch księżycach i tak dalej. Po mało satysfakcjonujących wnioskach porzuciliśmy jednak temat, a kursor pozostał już cały koncert.
Angel Witch swój występ rozpoczął - niczym Vircolac - od opowieści o postaci zaczerpniętej z greckiej mitologii - tym razem była to osławiona Gorgona. Po krótkim intro wprowadzającym w ten utwór z debiutanckiego albumu londyńskiego zespołu, wejście gitar spowodowało euforię publiczności oczekującej tego momentu od miesięcy, jeśli nie dekad. Po chwili - wyśpiewane gardłami dziesiątek zebranych - padły pierwsze słowa tej pieśni: "Can you hear the voice of a thousand years ago - The laughter of the gorgon".
Nie ukrywam - ja także dałem się ponieść tej euforii, z której jednak zacząłem się chyba wybudzać dość prędko, może w tym samym momencie, kiedy bohater utworu zakrada się z siekierą za monstrum, by je pokonać jednym ciosem i odnosi wrażenie, że został w coś wmanipulowany. Reakcja publiki jest jednak wciąż żywiołowa, a muzyka przyjemnie znajoma - wszystko gra. Po krótkim przywitaniu leci Confused, z którego tekstem łatwo identyfikuje się młoda publika spektaklu, wypluwając swoje płuca podczas tego nietrudnego do zapamiętania refrenu.
Następny, Into the Dark, pojawił się co prawda w nagraniu studyjnym dopiero na ostatnim albumie, ale jest utworem równie starym, co te z debiutu. W jego trakcie wróciły niestety problemy z koncertu Vircolaca - ponownie zawiódł mikrofon, przez co - i tak dość wątły - głos Kevina Heybourne'a zanikł zupełnie. Ta usterka zdawała się z kolei obnażać kolejny problem - w gitarach dominowały wysokie tony, a bas prawie nie istniał. Może to być jednak wina niewyszukanego miejsca, w którym wtedy stałem, świeżo po powrocie od baru, gdzie poszedłem ugasić pragnienie.
Sprawa nie poprawiła się wiele w kolejnej piosence z pierwszego albumu - Atlantis. Mimo działającego mikrofonu, zmęczony - czy może zirytowany po poprzednim utworze, Kevin Heybourne nie prezentował niestety najwyższej formy wokalnej, a tekst nie był znany publiczności wystarczająco dobrze, aby go poratowała. Nie było porywająco, zespół sprawiał wrażenie, jakby nie grał na 100%. Pomyślałem jednak - spoko, to i tak jeden z gorszych kawałków na tej fenomenalnej płycie.
Problemy zniknęły wkrótce, a było już wiadomo, że następny track będzie lepszy - pierwsze wersy Sorceress śpiewało bez porównania więcej osób, a część darła się wniebogłosy, jakby właśnie zaczął się ten koncert. Wykonanie przypominało te spacerockowe, uzbrojone w pogłos wersje kawałka z czasów sprzed 1980 roku. W tym przypadku Angel Witch wypadł bardzo przekonująco. Na tyle, by zmusić publiczność do nucenia solówki.
Kłopotów nie było też z Dead Sea Scrolls, najpopularniejszym chyba utworem z ostatniej płyty Anglików. Nie do końca rozumiem, czemu grają ten kawałek, a nie Brainwashed, ale niech już będzie. Na żywo, otwieracz płyty As Above, So Below zaczynał się nieźle, ale jednak w pewnym momencie zaczęło to wszystko nieco nużyć - mimo shreddowanego solo, płynącej melodii, nawet publiczność podśpiwywała - zrobiło się nieco sennie. A może to wstawanie o 6 w sobotę nieszczególnie przysłużyło się mojej gotowości na kontemplację rozbudowanych kompozycji?
Angel Witch bywa mianowany gwiazdą jednej piosenki, toteż czułem się osamotniony w oczekiwaniu głównie na White Witch, moim zdaniem lepszej od oczywistej, tytułowej, zdecydowanie najbardziej znanej. Kiedy po jakichś 30 minutach koncertu nadszedł moment na ten utwór, publiczność starała się ratować wokal jak tylko mogła, jednak stało się to niemożliwe, gdy doszło do - moim zdaniem - najlepszego momentu albumu Angel Witch, na który składa się zwolnienie podczas:
Po chwili wchodzi powtórne budowanie riffu przy grzmiącej perkusji, przeradzające się w najlepszą solówkę płyty. W Łodzi jednak - z jakichś powodów nieco zmienioną, podimprowizowaną - niestety znacznie gorszą. W pewnym momencie Kevin wykonał grymas, jakby coś w tym solo mocno nie wyszło. Cały ten fragment White Witch wypadł bardzo marnie, by nie powiedzieć szczerze - tragicznie. Przestałem się dziwić, że nie wykonują na żywo power balladowego Free Man. Dotąd szczerze tego żałowałem, ale dochodzę do wniosku, że wiedzą, co robią.Standing by your shadow / You're eyes are full of tears
You cannot seem to unwind yourself / You have killed death and fear
Forever and ever we are free / Together forever for eternity
Podczas następnego, Guillotine, nawet w znacznej odległości od sceny było już gorąco ze względu na żywiołowe reakcje publiki. Kilka osób ewakuowało się do tyłu, inne zajęły ich miejsce, ale wrzawa opadła, a skandowanie Angel Witch! Angel Witch! między kawałkami przestało być tak oczywiste, jak wcześniej. Długa, siedmiominutowa, utrzymana w niemałym tempie kompozycja wymęczyła nieco zebranych, a nie zapowiadały się krótsze.
W tym momencie dla każdego, kto znał setlistę z wcześniejszych występów grupy było już jasne, że obędzie się bez niespodzianek i specjalnych kawałków dla Polskiej publiczności z okazji pierwszego koncertu na naszych ziemiach. Poleci dość długi, ale standard.
Dlatego nadszedł czas na inny, pamiętający czasy niemal przedpotopowe kawałek, The Night is Calling. Usłyszeć go mogliśmy choćby na kompilacji Sinister History, gdzie jest jego nagranie na żywo z lat między 1979-81. Jest to znakomita i emocjonalna ballada, jednak po tych wszystkich latach nie wypadła w żadnym stopniu przekonująco, niestety. Wiele osób postanowiło zaczerpnąć świeżego powietrza.
Koncertowo, wieczór miał się już ku końcowi, gdy zabrzmiały pierwsze takty Angel of Death próżno było liczyć na więcej, niż dwa kwadranse spektaklu. Wymęczona publiczność zareagowała na te dźwięki radością, podśpiewując znany riff, mający w metalu własną historię. Kapela zdawała się nabierać drugiego oddechu - może to odpoczynkiem powodowany jest nieco usypiający środek setlisty. Kawałek wypadł poprawnie, bez fajerwerków.
Po nim rozbrzmiał jeden z najstarszych i największych hitów zespołu - Baphomet - opowiadający historię przypominającą tę z Dziecka Rosemary Romana Polańskiego. Kompozycja ta jest silnie osadzona w tradycjach Black Sabbath i bodaj najbardziej ze wszystkich zaprezentowanych w Łodzi pokazuje korzenie muzyki Angel Witch i jej niejednoznacznej, posępnej aury. Bardzo dobre, pełne przekonania wykonanie świetnego, rozbudowanego kawałka.
W tym momencie wszyscy czekali już tylko na jeden hit - Angel Witch, zaczynający się jednym z najbardziej charakterystycznych otwarć heavy metalu. Ogłuszająca gitara nie przeszkodziła nikomu w gremialnym odśpiewaniu całego, kultowego jak się okazało tekstu. Kevin Heybourne szybko spostrzegł się, jaka jest sytuacja i pozwalał sobie - w odpowiednich momentach - na pozostawienie publiczności roli wokalisty, a ta - rzeczywiście - na tę chwilę stała się piątym członkiem zespołu.
1. Gorgon
2. Confused
3. Into the Dark
4. Atlantis
5. Sorcerers
6. Dead Sea Scrolls
7. White Witch
8. Guillotine
9. The Night Is Calling
10. Angel of Death
11. Baphomet
12. Angel Witch
13. Devil's Tower
Niesiony na fali fan trafił na scenę w instrumentalnym fragmencie utworu, idealnym na ryknięcie do mikrofonu tego samego, co każdemu - bez wyjątku - chodziło w tamtej chwili po głowie i jednoczyło wszystkich - joranejndżelłicz. Po przegonieniu go i jego powrocie na falę nastąpiło coś, co zdawało się być z jakiegoś powodu absolutnie oczywiste - kapela zwolniła, zeszła z riffem w rejony niemal doomowe, a każdy wiedział już, że ostatnie ejndżelłicz będzie należało odpowiednio przeciągnąć.
W ten sposób Angel Witch płynnie przeszedł w ostatni tego dnia utwór, zamykający debiutancki album zespołu instrumentalny Devil's Tower. Długa solówka tego kawałka pokazała, jak skrajnie żywiołowa reakcja publiczności wpływa na muzyków. O ile wcześniej można się było czepiać partii gitarowych, tak zamknięcie koncertu było pod tym względem wspaniałe. Zresztą widownia, po raz kolejny, towarzyszyła gitarzystom nucąc znaną i cenioną melodię. Z tego można wyciągnąć tylko jedną naukę.
Widzowie - kochajcie swych artystów, a będziecie się lepiej bawić.
Ale czasem tuż po zejściu ze sceny, sabbathowy The Wizard z klubowych głośników zagłuszy ewentualne próby wywołania zespołu.
Cały występ Angel Witch:
► Pokaż
Czy było warto przyjechać tego dnia do Łodzi? Zdecydowanie.
Wybór kapel wzbudził co prawda lekkie kontrowersje wobec uczestników, jednak - zdawałoby się - niesłusznie. Angel Witch, swoim połączeniem melodyjnych galopad i posępnej atmosfery, tworzył podwaliny pod przyszłą ekstremę i stanowił jedną z ważniejszych inspiracji pierwszej fali black metalu. Ba, sprytni wydawcy na stickerze winylowej reedycji Angel Witch postanowili odkryć prawdziwe znaczenie tego albumu - jest to w ich mniemaniu pierwszy album blackmetalowy. Nie da się jednak ukryć, że tak jedni narzekali na blackmetalowe supporty, jak drugim nie podobał się, lekki w ich mniemaniu, występ headlinera z Londynu.
Przypuszczam jednak, że tego dnia Magnetofon zaskarbił sobie wielu przyjaciół, a wśród ponad czterech setek zebranych nikt nie wyszedł niezadowolony. Była to doskonała okazja dla ludzi z całej Polski, aby spotkać się w jednym miejscu, czy wymienić spojrzenia ze stałymi bywalcami koncertów typu "pierwszy i jedyny". Sam musiałem niestety opuścić klub niedługo po koncercie, ale z zasłyszanych opinii wiem, że afterparty udało się świetnie i dobrze bawili się tak goście, jak i gospodarze. Miejmy nadzieję, że to dopiero początek tak zacnych zjazdów w Łodzi - i że na następnym będą już pieczątki. Wygląda na to, że w Łodzi znów będzie po co żyć.
Bardzo cieszy też obecność wielu młodych osób, które stanowiły w zasadzie większość tłumnie zebranej publiczności. Tym bardziej raduje liczna obecność dziewczyn, niestety wciąż nie tak często widywanych na metalowych koncertach. Widać było doskonale, że młodsi znają twórczość Angel Witch nie gorzej, niż starsi - a może nawet lepiej, co napawa optymizmem w kwestii świetlanej przyszłości polskiej sceny koncertowej.
Pozdrowienia dla wszystkich napotkanych mordeczek.