yog pisze: ↑6 lat temu
Ja jeszcze trochę plumkam nowy band typa od The Kilimanjaro Darkjazz Ensemble oraz The Mount Fuji Doomjazz Corporation. Się zowie zespół The Thing With Five Eyes i wydał dwa dni temu album Noirabesque.
Aaaa jeszcze znam zeuhlowy zespół Shub Niggurath i polecam gorąco, gdyż pokurwione srodze. Na ile się orientuję, jest to klasyk tegoż awangardowego nurtu
Tzn nie wiem, czy zeuhl to jeszcze jazz, ale polecam
Destroy their modern metal and bang your fucking head
Nie znałeś wcześniej Mingusa? Jeśli tak, to posłuchaj jeszcze: "The Black Saint and the Sinner Lady". Ja sam niedawno odkryłem "Mingus Plays Piano" i rozłożyło mnie na łopatki.
Zamiast googlowac i strugać omnibusa zapytam się..... Może odpowiedzą ci którzy niekoniecznie muszą googlowac by odpowiedzieć
Gatunek jazzu do wódki, papierosa, herbaty w szklance i czarno-białej warszawy lat 50-60tych plus kilku ciekawych przedstawicieli - żebym mógł sobie "odświeżyć" tych których nie znam.
Dużo melancholii, średnich temp, trąbki czy saksofonu, aktywne blaszki. Bardzo opisowe granie.
Ryszard pisze: ↑6 lat temu
Zamiast googlowac i strugać omnibusa zapytam się..... Może odpowiedzą ci którzy niekoniecznie muszą googlowac by odpowiedzieć
Gatunek jazzu do wódki, papierosa, herbaty w szklance i czarno-białej warszawy lat 50-60tych plus kilku ciekawych przedstawicieli - żebym mógł sobie "odświeżyć" tych których nie znam.
Dużo melancholii, średnich temp, trąbki czy saksofonu, aktywne blaszki. Bardzo opisowe granie.
Wałek z Ghostface Killah jako wielbiciel WTC musiałem sprawdzić - świetna sprawa. Bohren zajebiste, faktycznie temat musi być. Kilimanjaro i MT. Fuji mam w kolejce do sprawdzenia. Na jazzie się nie znam w ogóle, choć mam kumpla co się zna mocno ciągły brak czasu powoduje że dotąd ten gatunek u mnie nie spenetrowany odpowiednio.
Od jazzu wolę Tyrmanda, ale znam tę muzykę ze względu na lepszą połówkę, która jej słucha. Byłem nawet na koncercie Herbiego Hencocka, czy jakoś tak, ale nie podobało mi się równie mocno, jak żonie gig Animy Damnaty, z tą tylko różnicą, że mnie rozbolały uszy od tego przeciągłego trąbienia, a ją nerki - chyba ze względu na całokształt. Mimo wszystko lubię jednak Daviesa z tego psychodelicznego rozdziału jego twórczości i czasem posłucham sobie Bitches Brew. Ostatnio nawet słuchaliśmy we dwójkę standardów i muszę przyznać, że ma to jakiś urok. Nota bene "Girl ftom Ipanema" w wykonaniu tej tam bosej novy ssie w porównaniu z interpretacją Rosmarey Clooney. Do tego jeszcze poleci czasem wszystkim znany Bohren and the club of gore. Taki spokojny, klasyczny jazz, to jeszcze jako tako, ale jak mi tam który czarnuch zaczyna trąbić na tej trąbce przeciągle, co najmniej tak jakby chciał zburzyć drugie Jerycho, to uciekam z krzykiem. Sądzę, że to muzyka dla ludzi inteligentnych i wrażliwych, a do takich się nie zaliczam, więc mój z nią jedyny kontakt, to ww. Tyrmand, autor zresztą książki na ten temat. Kupiłem też kiedyś żonie książkę na ten temat pt. "Fruwa twoja marynara", z której dowiedziałem się, że bikiniarze, to byli tacy trochę metalowcy lat 50., a sam jazz stanowił kontrkulturę. Myślicie, że za 50 lat w rmffm clasdic obok muzyki filmowej i Rachmaninowa, będą też puszczać Burzum ?
Ryszard pisze: ↑6 lat temu
Zamiast googlowac i strugać omnibusa zapytam sie..... Może odpowiedzą ci którzy niekoniecznie muszą googlowac by odpowiedzieć
Gatunek jazzu do wódki, papierosa, herbaty w szklance i czarno-bialej warszawy lat 50-60tych plus kilku ciekawych przedstawicieli - żebym mógł sobie "odświeżyć" tych których nie znam.
Dużo melancholii, średnich temp, trąbki czy saksofonu, aktywne blaszki. Bardzo opisowe granie.
porwanie w satanistanie pisze: ↑5 lat temu
Hm, nie poprzestawiało się coś aby? W sensie - najbardziej oczywistą rzeczą z powyższych jest chyba raczej ten Coltrane, niż Baker?
No nie, wystarczy popatrzeć na ilość wyświetleń Chociaż wiadomo, że Coltrane'a trudno nie znać.
"Jeżeli black metalowcy są ludźmi, to karaluchy również nimi są"
yog5 lat temu
Tormentor
Posty: 17800
Rejestracja:8 lat temu
yog
Ilość wyświetleń to może być spowodowana np. usunięciem muzy Coltrane'a przez właściciela praw autorskich, ilością subskrypcji na kanale udostępniającym itp., także miara chujowa Bardzo
Destroy their modern metal and bang your fucking head
porwanie w satanistanie pisze: ↑5 lat temu
Hm, nie poprzestawiało się coś aby? W sensie - najbardziej oczywistą rzeczą z powyższych jest chyba raczej ten Coltrane, niż Baker?
No nie, wystarczy popatrzeć na ilość wyświetleń Chociaż wiadomo, że Coltrane'a trudno nie znać.
No właśnie mi się zdaje, że Coltrane to jedno z 3-5 nawiększych nazwisk w jazzie, znanych nawet zupełnym laikom, a My Favorite Things to z kolei jedna z jego najbardziej znanych płyt, zatem...
Dotarła dziś do mnie kupiona za śmieszne pieniądze płyta Charlesa Gayle'a, o ta:
Jeśli ktoś nie zna, to polecam mocno. Gość ma bardzo ciekawą historię: zaczynał z free jazzem już pod koniec lat 60., ale debiut wydał dopiero w 1988. Dlaczego? Ano dlatego, że w międzyczasie przez kilkanaście lat mieszkał w NY jako bezdomny, przez cały ten czas grając. Konwencjonalnych koncertów zagrał w tym czasie tak ze sześć, na co dzień natomiast spacerował np. z Times Square na Wall Street, nie odejmując saksofonu od ust. Pod koniec lat 80. zgłosili się do niego goście ze szwedzkiej Silkheart Records, z sugestią, że może by tak podzielił się swoja muzyką z nieco szerszą publiką, na co przystał i tak doszło do nagrania w ciągu tygodnia pierwszych trzech albumów - jeden z nich to ten powyżej. Od tamtego czasu nagrywał z różnymi składami sporo, ostatnio nawet z Polakami. Na ostatnim albumie 80-letniego dziś Gayle'a zagrali Ksawery Wójciński (bas) i Max Andrzejewski (bębeny).
Wpadłem na chwilę, żeby tym razem zamiast jakichś radykałów wrzucić kawałek po prostu pięknej muzy. Olivr Nelson to nie jest nazwisko z miejsca kojarzone z pierwsza ligą, a czas pokazał, że jeśli chodzi o jego najbardziej znany album, który ten kawałek otwiera, wyszło tak, że każdy z wymienionych na okładce towarzyszących muzyków wypracował sobie większe nazwisko od lidera. Ten album, a w szczególności otwierający utwór to jednak poezja, niedawno dotarła do mnie płytka i jestem urzeczony, Jazz jak należy osadzony w bluesie, mnóstwo emocji, perfekcja muzyków.
No fakt, taki Bill Evans, mam gdzieś nagrania, to nie byle kto, a jeden z czołowych pianistów jazzowych, którego muza zainspirowała takich twórców jak sam Chick Corea, czy Herbie Hancock. A że nagrywał płyty z tak powszechnie znanymi sławami jazzu, jak: Charles Mingus, czy Miles Davis, z którym nagrał jakże słynne Kind of Blue to już mówi samo za siebie.
Powiedziałbym raczej, że to jakiś "późniejszy bop", post-bop. Tak na marginesie, istnieje trochę bardzo spokojnych płyt które klasyfikuje się jako free jazz. Np. "Karma" Sandersa, albo wspomniane "Out to Lunch!".
Out To Lunch! to jednak od początku awangarda i dość nietypowe podejście do melodii i wydobywanych brzmień, tu jest dużo bardziej tradycyjnie, no i nie ma Tony'ego Williamsa za bębnami Choć punkty styczne są, w końcu na obu albumach gra dwóch tych samych dęcistów.