Never Surrender Fest Volume I
1-3 listopada 2018 roku
Columbia Theater - Berlin, Niemcy
Never Surrender Festiwal Volume 1 przeszedł do historii. Czy dorównał poprzednim edycjom, pod nazwą Nuclear War Now mogę stwierdzić tylko połowicznie, bo jedyny NWN jaki zaliczyłem, to ten z 2016, aczkolwiek poziom wykonawczy na jednym i drugim niesamowicie wysoki. Dla mnie to najlepszy, aktualnie działający festiwal metalowy, czy się to komuś podoba czy nie. Wspólne przedsięwzięcie Iron Bonehead i Nuclear War Now! Productions to spęd, który można polecić każdemu maniakowi ekstremalnej ekstraklasy muzyki.
Festiwal mieliśmy zacząć już w środę na tzw biforze z występującymi tam
Mystifier i
Craven Idol, jednak po dotarciu na miejsce okazało się, że impreza jest wyprzedana. Dwa dni później okazało się, że tak naprawdę można było bez problemów się tam wbić, ale ponieważ każdy z towarzystwa widział już obydwie kapele i nie miał jakiegoś ogromnego parcia na oglądanie ich drugi raz, postanowiliśmy dokończyć wieczór w knajpie, co też zostało uczynione. Zresztą istotna część Never Surrender miała zacząć się dopiero kolejnego dnia.
Pierwszego, pełnego dnia interesowały mnie 3 zespoły:
Possession, Irkallian Oracle i Kawir. Belgowie, znani z zajebistych występów przyłożyli moim skromnym zdaniem jeszcze lepiej niż w zeszłym roku w Łodzi, który i tak był na bardzo wysokim poziomie. Esencja mega zapamiętywalnej agresji i wkurwu. Ekstremalny metal z wręcz przebojową chwytliwością.
Najbardziej jednak czekałem na występujący po nich
Irkallian Oracle. Nigdy nie miałem przyjemności widzieć tego zespołu na żywo a bardzo lubię i posiadam, więc oczekiwania miałem tego dnia największe właśnie wobec nich. Wypadło to cholernie przekonująco, totalnie inaczej od poprzedników. Tutaj esencją był ciężki, tkany powolnymi walcami trans. Żadne tam prowokujące do podscenicznego trzepania łupieżu z kudłów w walce z innymi dzikusami tornado. Zajebista sprawa, chociaż występ festiwalu to nie był, ale o tym później
Kawir natomiast z lekka mnie zawiódł. Może to kwestia nakręcenia się wściekłym Possession i ciężkim, rytualnym Irkallian Oracle, ale muza Greków wypadała na koniec pierwszego dnia bardzo skocznie i lekko. Ja wiem, że to jest taka estetyka, ale jednak Isotheos rozwala mnie na kawałki do tej pory a tutaj jednak trochę tego zabrakło. Na pewno nie był to występ zły, ale jednak poniżej moich oczekiwań.
Drugi dzionek jak zawsze na wesoło od bladego świtu w hostelowym zaciszu, pyszne, pożywne śniadanko i praktycznie na otwarcie bram Columbia Theatre. Pierwszy widziany występ tego dnia to
Ritualization, którego nie znałem a które okazało się średniej jakości death metalem jakich sto milionów na świecie.
Ale zespołem, który był przeze mnie faktycznie oczekiwany jako pierwszy tego dnia był, widziany również w zeszłym roku w Łodzi
Kththoniik Cerviiks. Tutaj ciężko przyczepić się do poziomu wykonawczego odchudzonego Rona Jeremy'ego i spółki, choć zdecydowanie lepiej wypada to na koncercie w mniejszym klubie dla kilkudziesięciu osób, niż na feście. Czy numery ze świetnego debiutu, czy też ze splitu z Howls of Ebb brzmiały jednak bardzo dobrze i konkretnie rozpoczęły muzyczną ucztę, która miała się rozkręcić już za chwil kilka.
Xibalba z Meksyku a dokładnie rzecz biorąc Xibalba Itzaes, których znam z całkiem ciekawego debiutu Ah Dzam Poop Ek była jedną z rzeczy, których byłem bardzo ciekaw, jak też się to wszystko zaprezentuje na żywo. Miałem w pamięci bardzo dobry, chorzowski koncert kolektywu Crepusculo Negro, więc wiedziałem, że jest to wykonalne. Rzecz jasna – pióropusz perkusisty, introsy w postaci dmuchania w piszczałki oraz rytmy wystukiwane na rytualnych bębenkach mogły u co poniektórych budzić uśmiech politowania, ale równorzędnie zespół prezentował wściekły, black metalowy wygar, mocno zapatrzony w drugą falę. Bardzo dobry występ, mogący jedynie odrobinkę ograniczyć wspomniane, ludowe elementy, pozostawiający jednak naprawdę niezłe wrażenie.
Baxaxaxa + Ungod, czyli niemiecki kult wśród kultów, mogący się poszczycić całymi 3 utworami w karierze, uzupełniony o kilka utworów personalnie powiązanego Ungod nie zrobił na mnie takiego wrażenia jak się spodziewałem. Wypadało to raczej przeciętnie, nie odrzucało, ale żeby padać na kolana i bić pokłony to nie. Występ, podczas którego równie dobrze można było dalej wlewać alkohol do ryja tudzież spać na siedząco w ogródku, chociaż oczywiście mógł się podobać maniakom czarnych staroci.
Coś, przy czym powyższe czynności byłyby grzechem ciężkim miało nadejść za kilkadziesiąt minut.
Vassafor. Jak ktoś nie zna, to wystarczy rzucić okiem na skład i kraj pochodzenia, żeby zobaczyć z czym będziemy mieli do czynienia. Potężny, gniotący wszystko na swojej drodze death/doom, porządnie przypalony black metalowym ogniem. Zdecydowanie najzajebistszy koncert drugiego dnia, kto mógł zobaczyć a tego nie uczynił, ten zdecydowanie ma czego żałować. Pogarda wobec życia i ludzkości, co dodatkowo podkreślały takie smaczki jak kości na szyi wokalującego Kusabsa.
No i przyszedł czas na dzień zamykający fest. Dzień, w którym do obejrzenia było prawie wszystko, więc słabsza forma fizyczna musiała zostać jak najszybciej zażegnana
Na początek
Temple Desecration. Polski akcent Never Surredner Festiwalu 2018, osobiście widziany przeze mnie po raz czwarty i muszę przyznać, że ten berliński gig był tym najlepszym. Po znakomitym Whirlwinds of Fathomless Chaos z tego roku można było przewidzieć wysoką jakość koncertu i tak też dokładnie było. Sztuka na bardzo wysokim poziomie, gdzie można było usłyszeć zarówno wspomniany debiut jak i rzeczy z Communion Perished. Doskonały przykład świetnego, krajowego, bestialskiego black/death metalu.
Bardzo dobre wrażenie zrobiły także występujące po Polakach i następnych w kolejności Faustcoven Kanadyjczycy z
Necroholocaust i Australijczycy z
Temple Nightside. Zwłaszcza australijska ekipa była przeze mnie wyczekiwana, gdyż okrutny gruz, sypiący się na mordę z ich muzyki wyjątkowo sobie cenię. Występ nie powalił mnie tak, jak dzień wcześniej Vassafor, ale wrażenie zrobili więcej niż dobre.
Po nich na scenę wkroczyło chilijskie
Unaussprechlichen Kulten, gdzie poza świetnie napisanymi, pozbawionymi zmiękczaczy kawałkami death metalowymi rzucała się w oczy maksymalna zabawa z grania. Oczywiście nie w sensie wysyłania buziaków, czy dziękowania co utwór zgromadzonym ludziom za obecność, tylko w sensie totalnego luzu, trzepania łbem czy tańcami przy odgrywaniu solówek. Bardzo fajna rzecz, praktycznie bez zagadywania publiki czuć to, że zespół czuje się na scenie, grając swój mocarny death metal jak ryba w wodzie. Ale dochodzimy do dwóch występów, na które czekałem najbardziej, na które chyba najbardziej liczyłem i na których absolutnie się nie zawiodłem a wręcz zostałem wgnieciony w glebę.
Grave Upheaval. Bez cienia wątpliwości najlepszy występ na całym Never Surrender. To, co działo się na scenie, dźwięki, które się z niej lały to było najprawdziwsze zejście do grobu. Tylko, że nie na godzinę a na miesiąc. Bez pożywienia, odrobiny światła oraz czegokolwiek żyjącego. Jednym słowem – śmierć. Powolny, miażdżący death/doom z okazjonalnymi wybuchami nieokiełznanej furii i ekstremalnego rozpędu, do tego wszystko skąpane w czerwonym świetle, trzech muzyków (w tym znany z siedzenia za garami Portal, niejaki Ignis Fatuus i to potworne zło muzyczne. To trzeba było zobaczyć na własne oczy, tak naprawdę żaden opis nie odda tych wrażeń w pełni. Gdyby ktoś jechał na fest tylko dla nich, to byłby w pełni zadowolony, nawet nie widząc pozostałych występów.
Druga z rzędu BARDZO oczekiwana przeze mnie rzecz ostatniego dnia to owiane tajemnicą
Black Cilice. Zdawałem sobie sprawę, że takiego występu jak Grave Upheaval nie da się przebić i nawet na to nie liczyłem, ale ciekawość jak też portugalski projekt się zaprezentuje bardzo mnie zżerała. I muszę stwierdzić, że bardzo, ale to bardzo mi się to podobało. Występ balansujący na cienkiej granicy między czymś przerażającym a komicznym, ale na całe szczęście ani razu jej nie przekraczający. Histeryczne wycie wokalisty przechodzące w świdrujący, blackowy screaming, niesamowicie (na żywo to jest podkreślone jeszcze bardziej) nośne riffy i prawie niezwalniająca perkusja. Plus obowiązkowe habity i kaptury, rzecz jasna. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że w granym przez Black Cilice raw blacku siedzi taka przebojowość, że portki spadają. Długie, 8-9 minutowe kawałki sprowadzone do ultraszybkiego tremolowania i niekończącego się blastu + wspomniany, specyficzny sposób śpiewania a człowiek miał wrażenie, że to hiciarstwo jest zaklęte w każdym jednym motywie granej muzyki. Prześwietny występ i jednocześnie ostatni, regularny koncert festiwalu.
Potem trochę
Blasphemy na do widzenia, pożegnania ze znajomymi, uściski, całuski i powrót na hostelu. A na drugi dzień nużąca podróż powrotna, którą jednak rekompensowało zajebiste kilka dni w eleganckim towarzystwie i przy kurewsko dobrych występach śmietanki ekstremalnych zespołów pieśni i tańca.