Awatar użytkownika
DiabelskiDom
Moderator globalny
Posty: 4350
Rejestracja: 8 lat temu

Brussels, 6th to 9th March 2019 Atelier 210 & Magasin 4 [Relacja]

DiabelskiDom

Obrazek
Festiwal dekady? A może festiwal życia? Mimo, iż NWN Fest, przemianowany na Never Surrender Festival jest najlepszym, cyklicznym festiwalem ekstremalnej muzyki, że tak powiem „mniej mainstreamowej”, to jednorazowy strzał zorganizowany przez A Thousand Lost Civilizations w Brukseli zdecydowanie przedostał się na prowadzenie w rankingu najlepszych imprez na jakich miałem przyjemność być. Zabójczy skład w postaci wielu bardzo lubianych zespołów + kilka absolutnie wyczekiwanych, niesamowicie trudnych do obejrzenia na żywo projektów – to było głównym czynnikiem, który przywiódł mnie na początku marca do „stolicy” Europy. Cztery dni festu, dwa kluby, mnóstwo muzyki i bilety wyprzedane w 15 godzin. Na szczęście dzięki czujności udało się nie przegapić możności ich zakupu i już we wtorek rano zameldowałem się na brukselskim lotnisku, celem zaliczenia najbardziej wyczekiwanej muzycznej imprezy w życiu.

Pierwszy dzień pobytu miał być czysto integracyjno-zapoznawczo-używkowy, ponieważ jakość występujących kapel nie zostawiała możliwości doprowadzenia do sytuacji „a pochlałem sobie i nie zobaczyłem Wolvennest”. Poznanie w polecanym przez światłych ludzi lokalu Rock Classic Bar pierwszych uczestników tudzież uczestniczek Festiwalu pozwalało już podczas trwania zasadniczej imprezy wkręcić się w towarzystwo maniaków z różnych stron Europy. Jak się okazało, wśród festiwalowych metaluchów znalazło się sporo dobrze znanych z Internetu znajomków, więc jadąc na fest jedynie w dwie osoby od samego początku obracaliśmy się wśród zajebistych ludzi. Sam fest odbywał się, jak już wspomniałem, w dwóch klubach. Pierwszy i drugi dzień w Atelier 210, znajdującym się bardzo blisko naszej kwatery. Sala starego kina tudzież teatru, dobrze nagłośniona, wyposażona w fotele dla tych, którzy chcieliby zrobić sobie chwilę przerwy po intensywnym wlewaniu alkoholu do ryja i z dobrze ogarniętym pomysłem żetonów zamiast płatności gotówką/kartą, co bardzo ułatwiało nabywanie różnych dóbr wyskokowych. Kolejek do baru praktycznie nie było, nawet w najgorętszych momentach.

Każdego dnia impreza rozpoczynała się występem wykonawcy spoza metalowych kręgów, lecz jednocześnie znanych i szanowanych w pewnych kręgach środowiska. Dnia pierwszego była to rodzima przedstawicielka rytualnej muzyki ciemności, czyli Hekte Zaren. Przy wsparciu dwóch muzyków odpowiedzialnych za dźwięki dokonała bardzo dobrego otwarcia. Wokalnie mistrzowsko; śpiew, krzyk, szepty, jęk a w tle mroczny, rytualny ambient. Uważam, że wypadło to lepiej niż Adaestuo następnego dnia, gdzie jak wiadomo Hekte również się udziela, ale o tym póżniej. Dość, że pierwsze duże zaskoczenie festiwalu okazało się następnym wykonawcą. Dikasterion, bo o nich mowa to był jeden z zespołów, których nie znałem przed festem nawet z nazwy. W sumie nic dziwnego, powstali w 2018, na koncie mają jedno demo, na perkusji gra Romain z Possession i...w zasadzie tyle teorii. Bo w praktyce okazali się doskonałą maszyną koncertową, pełną pasji do granej muzy i z doskonałym warsztatem. Black/death metal wypełniony thrashową motoryką. Najlepsze cechy Destroyera 666 z najlepszej płyty, najlepsze momenty Possession z dużego albumu i mamy Dikasterion. Jedno z odkryć festiwalu i z pewnością obczajane w przyszłości.

Drugie odkrycie miało miejsce już na następnym widzianym gigu. Saqura's Cult, bo o nich mowa to black metalowi piewcy kultury Inków, teksty ich kręcą się bowiem wokół tejże tematyki. Wokal, jak wyraźnie było widać był pod mocnym wpływem napojów wyskokowych (chociaż może czuł się pijany krwią, którą byli wysmarowani na twarzach), jednak w przeciwieństwie do pewnego zespołu z Irlandii kompletnie nie wpływało to na samą sztukę. Powiem więcej, przez ten minimalny brak pionu czuło się jeszcze więcej pasji w wyśpiewywanych przez niego frazach, pod które świetne, zwarte i jadące do przodu riffy wycinał znany między innymi (również) z Possession wiosłowy. Absolutny brak jakichkolwiek niemetalowych ozdobników, tylko najczystsza, czarna energia. Świetny występ i, jak mówiłem drugi kompletnie nie znany mi zespół który po prostu zmiótł. Trzecim zespołem pierwszego dnia natomiast był widziany już przeze mnie onegdaj w Krakowie Misþyrming. Jeden z ciekawszych przedstawicieli islandzkiej sceny, mimo młodego wieku muzyków wyróżniający się na tle wielu spośród tamtejszych grup. Sam krakowski występ zapamiętałem jako bardzo dobry i tym bardziej ciekaw byłem jak wypadną teraz, jednak nie spodziewałem się aż takiego skoku jakościowego. Poziom umiejętności muzycznych, już i tak spory na albumie tutaj został jeszcze bardziej podkręcony. Ultra szybkie tempa i rozbudowane struktury riffów, odegrane, cytując klasyka "bez pomyłki", sprawiały, że numery z debiutanckich "Pieśni Ognia i Chaosu" brzmiały jeszcze lepiej. A kiedy gitarzyści i basista wspólnie wydzierali się chórem pod pędzące tremola to było coś pięknego. Jeśli ich forma koncertowa jest odzwierciedleniem formy z nadchodzącego materiału, to Misþyrming bije bardziej od siebie znane Svartidauði na łeb na szyję.

Drugi dzień Festiwalu powitał nas również w Atelier 210 występem Adaestuo. Wspomniana wcześniej Hekte Zaren w black metalowym (głównie) projekcie współtworzonym między innymi przez członków Nightbringer i Horny uraczyli zebranych znanym ze swych albumów mariażem black metalu i dark ambientu. Niestety ich występ przekonał mnie dobitnie, że nie jest to do końca muzyka do grania na żywo. Na debiutanckim "Krew Za Krew" mieszanka wspomnianych gatunków sprawdza się doskonale, jest świetnie wyważona i rozłożona na wydawnictwie. Na koncercie często traciło to pęd w tym momentach, gdy był on najbardziej pożądany i także w najbardziej intymnych, rytualnych chwilach traciło na tejże mistyce i tajemniczości. Nie nazwę tego występu złym, lecz nie do końca dobrze zaplanowanym i przede wszystkim nie na imprezę w dużej sali. Pierwszy występ autorskiego projektu Hekte wypadł tu dużo lepiej - mniej ludzi, ciemności na sali i cisza.

Czas jednak na kolejny koncert. W mojej opinii jednego z bardziej przehajpowanych zespołów z Terratur. Przed państwem Darvaza. Cóż rzec, sprawa wygląda podobnie jak z One Tail, One Head tudzież Mare. Głuchy odmówi tym muzykom opanowania instrumentów. Głuchy odmówi także głosu frontmanowi. Ślepy odmówi im energii na scenie. Ale co z tego, skoro dla mnie ta kapela nie ma do zaoferowania nic, ponad drugoligowy black metal z rytualnym zadęciem? Można było sobie na ten występ popatrzeć popijając Krieka, w niektórych momentach można było nawet wyłapać fajny riff, ale całościowo raczej toto przynudzało. Nie przynudzał za to następny wykonawca, chociaż muzykę grał dużo wolniejszą. Chociaż uważam, że sformułowanie "nie przynudzał" w ogóle nie oddaje nawet setnej części wrażenia po występie Wolvennest. To był cios nad ciosy. Najlepszy występ spośród tych, odbywających się w Atelier 210. Z tego miejsca znowu polecam każdemu zeszłoroczny "Void", czyli jedno z najlepszych wydawnictw AD 2018. Usłyszeć taki "Ritual Lovers" z powyższego na żywo, zaśpiewanym przez tą czarownicę jeszcze mocniej niż na albumie to było wręcz transcendentalne przeżycie. Czarownica nie potrzebowała naszyjników z kości do pasa ani bluzeczek w pentagramy. Jej wystarczył głos i spojrzenie spod trójkątnej grzywki. Nie mogłem wyjść z podziwu jak ten rytualny doom metal brzmi na żywca. Niesamowicie zajebista rzecz. Więc gdy jeszcze bujałem w kosmicznych, odurzających obłokach na scenie zaczął instalować się następny z wyczekiwanych przeze mnie zespołów. The Ruins Of Beverast, bo o nich mowa widziałem już półtora roku wcześniej w Krakowie i wiedziałem, że o poziom wykonawczy nie ma co się martwić. Trudno byłoby znieść świadomość, że jeden z ulubionych zespołów na żywo niedomaga (patrz Bölzer ;) ) ale zgodnie z pewnością Meilenwald z kolegami wypadł świetnie. Set na szczęście dłuższy niż w przypadku krakowskiego gigu i o wiele, wiele lepszy pod kątem granych numerów. Dwa z bardzo dobrej Exuvii, zajebisty "Between Bronze Walls" z megawypasionego debiutu i potężny "Daemon" z Blood Vaults - to były właśnie te chwile, gdzie bania sama chodzi a zaciśnięta pięść wznosi się mimowolnie do góry. Wszystko odegrane oczywiście pierwszorzędnie.

No i tym sposobem połowa festiwalu dobiegła końca i od następnego dnia mieliśmy się zameldować w dużo dalej położonym od naszej kwatery klubie Magasin 4...

..no i ten właśnie klub był pod wieloma względami gorszy od Atelier. Jedna duża hala, ewidentnie przygotowana pod koncerty, ale gorzej zorganizowana i gorzej utrzymana. Przykładem niech będzie to, że ktoś się w piątek zerzygał do umywalki a w sobotę zaschnięty spaw cały czas zdobił powierzchnię tejże ;) Na całe szczęście w piątek tylko jedna kapela tak naprawdę mnie interesowała a był to jeden z dwóch przedstawicieli Crepusculo Negro na brukselskim Festiwalu - Blue Hummingbird On The Left. Ale po drodze kilka innych występów można było obejrzeć, co zresztą zostało uczynione jako jeden z wypełniaczy towarzyskiego życia, pogaduszek i spożywania Krieków.

Otwarcie trzeciego dnia festu należało do The Dead Creed. Akustyczny show na bagatela dwunastostrunowej gitarze. Ciekawostka z którą miałem już styczność przy okazji chorzowskiego gigu Anima Damnata i Doombringer, na początek dnia sprawdziła się wybornie. Tuż po nich na scenę wyszedł kolejny już projekt w którym udziela się Romain z Posession, tym razem na wokalu. I tutaj zaskoczenie, bo Terrifiant okazał się heavy/speed metalem, czego kompletnie się nie spodziewałem ze względu na główny rys muzyczny zespołów grających na feście. Aczkolwiek miło, że klasyczną formę metalu też mogliśmy tutaj uświadczyć. Dalej oczekiwanie na Kolibra umilił nam lokalny black metal, dominujący stoisko z merchem LVTHN. Granie takie sobie, druga liga z momentami, zupełnie jak większość podopiecznych Terratur Possessions. Chociaż wizualizacje z pająkami dość oryginalne jak na taką stylistykę i zapamiętywalne. Można było postać, można było zostać ochlapanym przez sztuczną krew, którą uświęcał zgromadzonych wokalista (swoją drogą typ obdarzony bardzo dobrym głosem, szkoda, że wykorzystuje go gdzie wykorzystuje ;) ) ale też można było przygotować się do nadchodzącej wojny. Bo tuż po lokalsach z LVTHN na scenie zamontował się Huitzilopochtli. Aztecki bóg, którego nazwa w tłumaczeniu na angielski znaczy Blue Hummingbird On The Left był pierwszym zespołem na festiwalu, który swoją muzyką rozpętał młyn pod sceną. Wydany na początku bieżącego roku duży album "Atl Tlachinolli" to jedna z najlepszych rzeczy jakie się w ostatnich miesiącach ukazały i z tego właśnie albumu usłyszeliśmy najwięcej. Wojenna zamieć, soundtrack do wizji zastępu Indian stojących na wzgórzu, gdzie szaman inkantuje pieśń, która już za sekundę poderwie dzikich ludzi do szaleńczej szarży na wroga. Tak brzmi muzyka Kolibra, charakterystyczny, crepusculowski riff przełamywany war metalową jazdą bez trzymanki + nawiedzone wokale na delayu. Świetna rzecz, druga moja styczność z tym zespołem na żywo i o piekło lepsza od pierwszej, gdzie wraz z kilkoma innymi członkami kolektywu Black Twilight Circle wystąpili w Chorzowie. Tam nie do końca dobrze gryzł się ze sobą cały pomysł muzyczny kapeli, zwłaszcza w porównaniu do towarzyszącej im wtedy Arizmendy czy Volahn ale tutaj, w Brukseli wypadło to doskonale.

Po BHOTL przyszedł czas na spotkanie z zacnym towarzystwem na mieście, tym bardziej, że to był ostatni dzień na alkoholowe figle, jako że kolejny zapowiadał się jako najbardziej intensywny muzycznie. Inna sprawa, że ile można oglądać na żywo Mgłę czy Svartidauði? ;)

Dzień czwarty. Dzień, gdzie praktycznie wszystko było konieczne do zobaczenia. Urfaust, Ritual Death, Pseudogod, Volahn, Darkspace... Na dzień dobry jeden z największych kultów dzisiejszej sceny - alkoholicy z Urfaust. Garowy hipster-lewak w koszulce Cro-Mags, nawet podczas próby jedną ręką uderzał w bębny a drugą raczył się browarem. Ale nie podejrzewałem, że wokal zabrzmi na żywo tak mocno i potężnie. Miałem szczere obawy co do rzeczywistego brzmienia, bo filmiki umieszczone po internetach nie napawały jednoznacznie nadzieją, ale było najzwyczajniej w świecie bdb. Zespół odgrywa na żywo tylko te utwory, które są w stanie zagrać we dwóch, zatem ci, którzy oczekiwali numerów z najnowszej, przezajebistej "The Constellatory Practice" mogli się srogo rozczarować. Dominowały numery ze starych splitów, tudzież debiutu (zaczęli nawet od "Die Kalte Teufelfaust"), utrzymywane głównie w wolnych tempach, niesamowicie transowe i na swój sposób rytualne. Część zgromadzonych kręciła nosami, oczekiwali szybkich fragmentów "Medytacji" ale ja byłem w stu procentach ukontentowany. Tuż po skończonym secie z głośników popłynęło "Voodoo Dust" znane z repertuaru The Devil's Blood a ja w tym momencie srogo pożałowałem, że jest to właśnie jeden z numerów niemożliwych do odegrania tylko w dwie osoby. Ech....

Jednak trzeba było szybko porzucić smutki, bo na scenę zaczął wjeżdżać kolejny nudny podopieczny Terratur..... tfu! na scenę zaczął wjeżdżać jeden z nielicznych zajebistych projektów podopiecznych Terratur, personalnie powiązany rzecz jasna z np Darvazą (Luctus na wokalu) ale w moim odczuciu stojący o wiele wyżej. Rytualna Śmierć. Twardy, grubo ciosany, pozbawiony rozwodnienia wielu pokrewnych zespołów black/death metal. Szybki, dobitny set, niepozostawiający niedosytu i ekstrema niepopadajaca w kuriozum. Prawdziwy czarny metal śmierci. Po cichu liczyłem na obywatela Marka of the Devila na scenie i wspólne odegranie "Ritual Murder", gdyż ponieważ bo w/w kręcił się ponoć po okolicy ale niestety się nie doczekałem. Trudno. Pseudogod. Rosjanie z miasta Perm, z wybitnie niewysokim frontmanem byli następni w kolejce. Bardzo byłem ciekaw czego będzie można spodziewać się na tegorocznej Black Silesia Fest po tych przemiłych panach i jeśli tak to będzie wyglądało, to mogę od razu polecić ich występ wszystkim mającym wątpliwości. Tak samo jak Ritual Death pod kątem bezpośredniości, braku dłużyzn a jednocześnie z konkretnym, death metalowym sznytem i warmetalową posypką aż ciało samo rwało się do tańca. Po obywatelach ze wschodu wypadało odpocząć na zewnątrz, racząc się papieroskiem, piwkiem i rozmowami o wszystkim z towarzystwem. Z tego też tytułu na Possession padło jeśli chodzi o odpoczynek między gigami, bo zaraz po Belgach na scenę miał wkroczyć drugi zespół z kręgów Crepusculo Negro. Sam Volahn również miałem przyjemność widzieć na żywo wcześniej, toteż mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać. Jednak występ brązowych kolegów przeszedł pod znakiem najsłabszego nagłośnienia festiwalu. Nie było oczywiście takiej tragedii jak na sławnym koncercie Black Witchery w Łodzi, gdzie niektórzy znający wszystkie (podkreślam - wszystkie) riffy zespołu na pamięć nie wiedzieli jakiż to kawałek obecnie leci ;) ale w momentach, gdzie gitary piłowały ultraszybkie tremolo pod blastbeaty wszystko się rozmazywało w jedną kanonadę hałasu. A byłoby na czym ucho zawiesić, bo poleciał przekrojowy set dyskografii zespołu, od debiutu, przez świetny "Aq'Ab'Al" po split "Desert Dance and Serpent Sermons". Wieńczący cały występ "Chamalcan" został przez wielu z nas wykrzyczany wraz z Eduardo. Ale opuśćmy już te piaski amerykańskich pustyń i egzotyczne dżungle i przenieśmy się w kosmos. Ale nie ten kosmos bliski i granatowy. Nie ten znany z Gwiezdnych Wojen. Przenieśmy się w kosmos najbardziej przerażający, nietknięty przez człowieka choćby soczewką teleskopu. Przenieśmy się w niewypowiedzianą grozę wnętrza czarnej dziury...

Po średnio brzmiącym Volahn miałem naprawdę niezłe obawy. Czy Darkspace podoła z okiełznaniem dźwięków? Czy nie zabrzmi to jak tandetny industrialny black metal? Czy półtoragodzinny set będzie na tyle absorbujący, że nie wywoła ziewania i zmęczenia? Odpowiedź przyniosły już najbliższe minuty. Wszystkie świece zniknęły, a dodać należy, że były obecne na każdym występie tego festiwalu. Wszystkie kadzidła z czaszkami także. Pozostała tylko wielka kula oświetlająca punktowo całą salę błękitnym światłem i reflektory ustawione tak, żeby wiązki światła układały się w zamknięty kształt przypominający kryształ. Zaczęli od drugiego numeru z ostatniej płyty, bagatela 20-minutowego. Od razu zaznaczę, że nie było żadnych skróconych wersji, bo to koncert. Odgrywali całość, wszystkie ambientowe i darkambientowe fragmenty, trwające po kilka minut były jak najbardziej odtwarzane. Trans i zimna, kosmiczna pustka ziały ze sceny z oszałamiającą potęgą. Brzmienie wprost idealne, kurewsko głośne i kurewsko ostre. Dokładnie tak, jak brzmią na płycie. Kiedy wchodziły fragmenty, gdzie do znanego z Paysage d'Hiver Wintherra i Zhaarala dołączała grająca na basie Zorgh i cała trójka krzyczała pod darkambientowy, szumiący puls, wiercące riffy i perkusyjny automat to aż ciarki człowieka przechodziły. Horror sci-fi w najlepszym, black metalowym wydaniu. Półtorej godziny zleciało jak 40 minut.

Po tym występie można było tylko pozbierać się po rozbiciu na atomy i wrócić do hotelu, żeby następnego dnia ze wrócić na stare śmieci. Mając w pamięci najlepszą imprezę muzyczną ze wszystkich, które się do tej pory przeżyło.
Panzer Division Nightwish

Tagi:
Awatar użytkownika
TITELITURY
Tormentor
Posty: 4852
Rejestracja: 8 lat temu
Lokalizacja: Chmurokukułczyn

TITELITURY

Czytałem z niesłabnącym uczuciem zazdrości. Wkurwiają mnie festy, gdzie bilety rozchodzą się w 15 minut z tej przyczyny, że takie akcje z fanowskiej przyjemności obcowania z muzyką na żywo robią jakiś wyścig, gdzie jeden przez drugiego wyciąga łapy po nagrodę w postaci możliwości wzięcia udziału, ale co poradzić, takie realia. Dzięki za nazwy tych kapel z początku, grających pod d666/ possesed. Będę musiał obadać.

Naprawdę są ludzie, którzy znają na pamięć wszystkie riffy Volahn?
Dum bibo piwo, stat mihi kolano krzywo.
Awatar użytkownika
yog
Tormentor
Posty: 17792
Rejestracja: 8 lat temu

yog

Chuj z Volahn, ale Black Witchery?!?!
Destroy their modern metal and bang your fucking head
Awatar użytkownika
DiabelskiDom
Moderator globalny
Posty: 4350
Rejestracja: 8 lat temu

DiabelskiDom

Na pewno nie ma, ale to trzeba znać historię sfrustrowanego relacjonującego łódzki koncert żeby skumać to sformułowanie :P

Aha, co do szybkiego wyprzedania, to nie ma co się wkurwiać, bo nikt tego nie robi specjalnie. Ba! Maksymalnie 5 biletów na osobę można było wziąć, coby się bez konikowania odbyło później. Ale jeśli kapele typu Darkspace czy Urfaust grają raz na pół roku na wyselekcjonowanych przez siebie imprezach to nie dziwota, że ludzie są łasi na możliwość obejrzenia swoich ulubieńców.
Panzer Division Nightwish
Awatar użytkownika
yog
Tormentor
Posty: 17792
Rejestracja: 8 lat temu

yog

Mogłeś skończyć relację przed występem Darkspace to by mi było lżej :(

PS. Bolzer na żywo przed Archgoat/Sfartifałdi bdb, lepiej niż z płyt :P

Co do szybkiego wyprzedania to też jest trochę element takiego blacku. Urfaust na stadionie raczej by średnio ludzie mieli chęć oglądać, mam wrażenie, stąd i spęd możliwie kameralny. Taki Killtown Deathfest też by mógł być większy, ale organizatorzy nie chcą :P
Destroy their modern metal and bang your fucking head
Awatar użytkownika
Wędrowycz
Administrator
Posty: 6180
Rejestracja: 8 lat temu
Lokalizacja: Warszawa

Wędrowycz

Bardzo dobra relacja @DiabelskiDom :) Gratuluję i zazdraszczam udanego festu.
Odium Humani Generis