Organizując plenerowy koncert pod koniec września gra się jednak trochę w rosyjską ruletkę. Tym bardziej jeśli cały teren to piach z kępami traw. Wystarczy nawet krótki, przelotny deszcz i brodzisz w bagnie po kostki. A czy jest coś bardziej przykrego niż widok pustki pod sceną podczas występów artystów? No pewnie, że jest. Jak choćby wywieszona kartka na barze "płatność tylko gotówką" a Ty akurat nastawiłeś się na operowanie kartą debetową a bilon w kieszeni nie brzęczy. Na szczęście ani jedno ani drugie nie miało tego dnia miejsca. Niebo wprawdzie pochmurne ale bezdeszczowe, zimne piwo lało się gęsto a terminal łapał zasięg. Ostrzyłem sobie zęby na ten koncert od momentu kiedy pierwszy koncert Batushka (jeszcze w duecie Krysiuk-Drabikowski) w stolicy wypadł w okolice majówki i z racji na wcześniejsze plany nie mogłem w nim uczestniczyć. A dalej poszło już z górki: “Wielka Schizma Bathuskowa”, dramy i rozprawy sądowe a kiedy w końcu wszystko wyszło względnie na prostą to covid, choroba Krzysztofa Drabikowskiego i kolejne lockdowny.
Krótka reorganizacja, wymiana kufla na pełny i na scenie pojawił się Rotting Christ, który od pierwszego numeru nie pozostawił wątpliwości, kto jest faktyczną gwiazdą wieczoru. Zespół zdecydował się na zaprezentowanie całego wachlarza ze swojej twórczości od najnowszego wydawnictwa The Heretics z 2019, po Triarchy of the Lost Lovers z 1997 roku. Nie muszę zatem wspominać, że było diabelsko gorąco i szybko. Aż grzech było odmówić sobie uczestnictwa w pogo, które rozkręciło się na dobre już od pierwszych dźwięków. Obawiałem się trochę jak zespół z taką rangą i stażem przyjmie fakt supportowania znacznie młodszej w obyciu scenicznym, i rozłamanej na dwa twory Bathuski. Obawy były jednak zupełnie bezpodstawne bo frontman Sakis Tolis wykazał się charyzmą i poza zachęcaniem publiczności do skandowania w trakcie numerów, dziękował również w trakcie przerw między kolejnymi utworami za jej aktywny udział. Rotting Christ pomimo zaostrzenia wszystkim apetytu nie zdecydowali się na bis. Życzyli Bathuszce powodzenia w dalszej części trasy i przy akompaniamencie głośnych owacji opuścili scenę.
Nastał czas nerwowych oczekiwań. To już za chwilę, za moment. Ale czy na pewno? Wiatr jakiś taki za spokojny a las niebezpiecznie zbliżył się do okien. Coś ewidentnie wisi w powietrzu. To nie skończy się dobrze Panie Geralt. Oj a brakło, brakło w okolicy jakiegoś Wiedźmina co to by za sakwę orenów zrobił wreszcie porządek i odczarował Krzysztofa Drabikowskiego ze złego uroku Barta. Zespół zaczął, bez zaskoczenia, pierwszą pieśnią z najnowszej płyty Nabożeństwo Żałobne. Po mocarnym wejściu gitar zaczęły się problemy. Nagłośnienie sceniczne zaczęło przerywać. Były to krótkie, może półsekundowe trzaski ale były niczym pinezka kłująca w rzyć. Im częściej tym bardziej irytuje aż w końcu wk*rwia niemiłosiernie. Po bodajże drugim numerze zespół zdecydował się na przerwanie koncertu i danie czasu ekipie technicznej na uporanie się z usterkami. Trochę to trwało, czar prysł, po ponownym pojawieniu się zespołu na scenie i wznowieniu koncertu okazało się, że usterka nadal występuje. Straciłem zainteresowanie, jeśli dobrze kojarzę w ostatnich numerach wszystko brzmiało już jak należy. Miłym, końcowym akcentem, było wybrzmienie Yekteniya I z Litourgiya. Pomimo sporej przerwy koncert skończył się planowo więc poza niedosytem pozostał też niesmak.
Zespołom dziękuję za muzyczną ucztę a organizatorom przypominam, że wpadki zdarzają się każdemu ale zawsze warto wykazać się profesjonalizmem i sklecić nawet tych kilka zdań wyjaśnienia.