Zajechałem do Gdańska po wysłuchaniu fascynującej (serio) rozmowy na temat splotów lnu i realiów polskiego showbiznesu oraz rynku odzieżowego. Zanim na dworcu pojawiła się Niszczycielka Imbiru mógłbym pewnie iść pozwiedzać Stare miasto, ale jako zblazowany naturalizowany warszawiak uznałem, że dworcowy makcziken będzie lepszym rozwiązaniem. Już wspólnie, wbiliśmy do nerdowskiego przybytku o nazwie Cybermachina, gdzie można zarówno zalać pałę, jak i wykonać fatality na koledze (bądź koleżance), ewentualnie ponapierdalać w arcadowego Pac Mana. Spoko klimat, jakieś Doomy i inne Contry na ścianach, soundtrack Vangelisa z Blade Runnera się sączył na wejściu, także całkiem przyjemne warunki do wstępnego zaprawienia się przez nadchodzącą, rzekomo hipsterską, imprezą.
Po krótkim wypoczynku ruszyliśmy w kierunku stoczniowych dźwigów i wyglądających na opuszczone ceglanych budynków, a po niedługim spacerze byliśmy pod B90, którego bramy jeszcze nie były wtedy otwarte. Niestety, pod tym jednym (chyba jedynym) względem, organizatorzy nieco się nie popisali, bo zanim ustawieni w kolejce znaleźli się w środku, Entropia praktycznie kończyła setlistę. Oczywiście znaleźliśmy się na jej końcu, bo trzeba było trochę wypalić przed wejściem, a nie ma co ludziom pod nosem smrodzić przecież. Miałem co prawda wbić do środka z wiankiem na głowie, ale z braku odpowiedniej ilości mleczy w pobliżu, musiałem zadowolić się pojedynczym kwiatkiem za uchem. Po rozmowie na liczne egzystencjalne tematy, w końcu znaleźliśmy się w środku, gdzie na bramce ze smutkiem musiałem się rozstać z butelką wody mineralnej. Cóż, sztuka wymaga poświęceń.
W środku klub bardzo przytulny, ponalepiane wszędzie okładki mniej lub bardziej kultowych płytek, miły dla oka mrok, ławeczki z palet mogące powodować łezkę w oku emerytowanych skejtów. W merchu można było przebierać, ten aspekt Oranssi Pazuzu ogarnął nieporównywalnie lepiej niż rok temu w Wawie. Niestety, nie dostałem jeszcze wypłaty, więc się wstrzymałem z zakupami, chociaż winylowy splatter debiutanckiego albumu Oranssi Pazuzu za raptem 9 dych kusił. Przy okazji zakupu Niszczycielce szmacianej torby Oranssi popełniłem lekkie faux pas chcąc ją nabyć u typa z Cobalt, ale przekierował gotówkę w należne ręce. 20 zł za taki suwenir do codziennego użytku - cała transakcja zajęła około trzech sekund. Można było też zapewne dokonać wymiany dóbr, wzorem starożytnych cywilizacji:
Entropia Jak wspomniałem - Entropię słyszałem głównie przez ścianę, ale nie brzmiało to raczej jak Vesper, które miałem okazję poznać. Skończyli grać parę sekund po tym, jak miałem w rękach pierwsze klubowe piwko, toteż wiele się nie delektowałem ich muzą.
[znalezione na youtube] Cobalt Bardzo szybko po ich występie na scenie pojawił się Cobalt. Jak jebnęli na starcie basem to po podłodze poszła taka fala, że mnie odepchnęło w tył. Mam jednak nieco mieszane uczucia - słabo znam kapelę, ale miałem wrażenie odsłuchując płyty, że wycieka z nich mizantropia i tym podobne, szczytne blackmetalowe wartości, a gig był skoczny jak chuj o świcie. Szczerze mówiąc miałem wręcz bekę z tego, jak Cobalt wygląda na scenie. Charlie moim zdaniem rusza się nie tyle jak Mick Jagger, co raczej jak nu-metalowiec, ze szczególnym wskazaniem na gibanie się muzyków Slipknota (co zauważyła szacowna koleżanka). Sprawiało to u mnie dziwne odczucie dysonansu między ich muzą z płyt i sceniczną prezentacją, ale zagrali bardzo fajny koncert ostatecznie - potupałem nóżką i pomachałem głową na tyle, na ile znałem ich twórczość, a im dłużej grali tym lepsza była zabawa. Ze wszystkiego zdecydowanie najlepiej wypadła perkusja, pewnie nie bez powodu, bo reszta w kapeli gra od niedawna. W kwestii wspomnianego czarnoskórego basisty - wychodząc z klubu się z nim mijałem i zdziwiłem się co tu robi typ z Suffocation? W ramach podsumowania warto wspomnieć, że ktoś z sali po ich secie oświadczył, że to: najlepszy metalowy koncert, na jakim byłem. Obawiam się, że wielkiego porównania osobnik ten nie miał, niemniej drugi koncert Cobalt w Polsce należy zaliczyć do gatunku tych udanych. Grali krótko i chyba tylko utwory z Gin oraz Slow Forever.
Krakowska setlista Cobalt:
1. Hunt the Buffalo
2. Throat
3. Stomach
4. Gin
5. Slow Forever
6. Elephant Graveyard
[znalezione na youtube] Oranssi Pazuzu Po jakichś papieroskach i tym podobnych - nadszedł czas na danie główne wieczoru. Widocznie poszukiwania im się udały, bo gdy doszły nas w palarni pierwsze dźwięki ze sceny, to po powrocie w głównej sali roztaczała się słodka woń palonej przez dźwiękowca Oranssi Pazuzu trawy. Każdy, kto widział wcześniej tę kapelę wie, że o ile Cobalt mógł grać głośno, a szyby w klubie wibrowały do rytmu ufając trzymającemu je w ryzach resztkami sił kitowi, o tyle Finowie na koncertach próbują na wszelkie sposoby ogłuszyć i oślepić widzów. Było co prawda nieporównywalnie ciszej niż w Progresji rok temu (bezkonkurencyjnie najgłośniejszy koncert, na jakim byłem), a stroboskopy nie napadały aż tak bardzo, ale i tak nie było sensu liczyć, że się usłyszy własne myśli. Może nie miałem tego dnia humoru na takie granie, ale szczerze przyznam, że początkowo nieco na siłę się gibałem, coby się dobrze bawić. Ruszyłem też co prawda bardziej do przodu pobujać się w gronie całkowicie zahipnotyzowanych słuchaczy wijących się jak w transie bliżej sceny, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że trochę sam siebie oszukuję i muzycznie wcale nie jest tak zajebiście. Najlepiej mi się fazowało z zamkniętymi oczami przy Vino Verso i Havuluu. Gdzieś w tym momencie spadł mi z głowy dzielnie trzymający się do tej pory ucha mlecz i już go nie odnalazłem.
Setlista jakaś taka sobie. Nic z mojego ulubionego debiutu, a te 5 kawałków z ostatniej płyty lepiej wypadło, gdy zagrali rok temu całą Värähteliję. Albo to ja byłem bardziej nakręcony po jej premierze niż teraz:
1. Kevät
2. Saturaatio
3. Lahja
4. Vino Verso
5. Havuluu
6. Vasemman käden hierarkia
bis:
7. Valveavaruus
[znalezione na fejsie]
Jeszcze jakoś w trakcie bisu zwinęliśmy manatki, bo życie towarzyskie wzywało i wypadało napić się browara z chłopakiem Rudej Niszczycielki, a że stary jestem to mnie już sen nieco morzył po całym dniu w podróży.
Dźwięk w B90, uważam, lepszy niż w którymkolwiek z odwiedzanych przeze mnie warszawskich przybytków. Do kwiatka nikt się nie przyjebał, nie nazwał mnie pedałem, także jestem lekko zawiedziony. Może ze względu na urocze damy, w towarzystwie których się obracałem cały wieczór?
Podziękowania za miły wieczór, gościnę i pizzę na kaca dla GingerDestroyer Pozdro też dla typa z dworca w niedzielę, który mnie mijał i widząc moją koszulkę uznał: Bathory. Tego zawsze dobrze się słucha.
Do następnego.