Ja mam tak, że nie tylko mogę, ale też np. po przesłuchaniu "Alphaville" poprawienie takim "Spirit of Ecstasy" jest mi duchowo niezbędne, w sensie takim, że jak już posłucham IT, to znaczy że mam apetyt właśnie na takie granie i cokolwiek mniej gęstego go nie zaspokoi. Z drugiej strony muszę właśnie mieć ten nastrój, żeby w ogóle się za IT wziąć.
To jest jednak, jak sami twierdzą, zespół jazzowy grający metal i dla mnie to jest OK, ja w jazzie też lubię te co mocniejsze odloty, gdzie nie ma już swingu i regularnego pulsu, jestem przyzwyczajony do obierania dźwięków bardziej jako...no, dźwięków, sonorystycznie, czy jako czegoś na kształt dźwiękowych rzeźb i bardzo mnie cieszy, że istnieje kapela, która ten swobodnie płynący jazzowy rozpierdol wlewa w metalowe formy.
A tutaj miewam podobne odczucia. Jak w zeszłym bodaj roku (a może jednak w 2023?) poznałem IT i totalnie mi weszło, z miejsca na wskroś przewertowałem dyskografię, oglądałem wszystkie teledyski i wywiady, czytałem teksty i nabyłem dwie ostatnie płyty, tak po odstawieniu jakoś mi ta ekscytacja opadła i gdy zaczęły się pojawiać zwiastuny nowej płyty, nie za bardzo mi one siadły i zacząłem się zastanawiać, czy się jednak na coś nie nabrałem. udostępniony jako pierwszy i wyjątkowo, jak na nich, prosty "Eye of Mars" w ogóle mnie nie przekonał, miałem wrażenie, że słucham niemal zwykłego death metalu z dodanymi takimi samymi jak zawsze udziwnieniami. Oparcie kolejnego kawałka, "Hotel Sphinx" o zbyt dosłownie potraktowaną Sarabandę też do mnie nie trafiło. "Lexington Delirium" było pierwszym kawałkiem, który wydał mi się taki jak trzeba, być może zresztą pomógł w tym bardzo dobry obrazek, ale nie czekałem już w tym momencie na płytę z wytęsknieniem, a do jej odsłuchu zasiadłem z bardzo małą dozą ciekawości, niemal z obowiązku.... i w sumie znów mi nie podeszło. Miałem wrażenie, że choć poprzecinana żyłkami ewidentnie większej niż wcześniej przystępności, i tak jest ta płyta jakąś taką jednolitą bryłą w pozłacanym papierku. Na moje szczęście nie zlałem tematu, bo coś jednak mnie tych roztaczanych przez nich wizji dekadenckiego blichtru ciągnęło i przy którymś obrocie zaskoczyło: płyta osiągnęła masę krytyczną, otworzyła się dla mnie i teraz trudno mi nawet odtworzyć sobie w głowie wcześniej słyszany kształt tych pierwszych utworów, bo w kontekście całości odbieram je zupełnie inaczej. Nie wypowiem się jeszcze na temat całokształtu i co z niego wynika, ale niesamowita to jest podróż. To rośnie.
A te 47 sekund NEWYORKCITY to dla mnie grindcorowy przebój roku.