Nie należy oceniać książki (i ludzi!) po okładce, ale i tak każdy to robi, bo wszyscy jesteśmy wzrokowcami. Nie bez powodu ludzie na Instagramie są ładni.
Iron Maiden – „Somewhere in Time”
Ciężko krótko zrecenzować tę okładkę, bo nie wiadomo nawet, od czego zacząć. Derek Riggs - autor wielu cover artów dla Iron Maiden - pracował nad nią 3 miesiące, z czego 2 tygodnie poświęcił na reset psychiczny, jako że pogrążony w pracy w końcu sam wylądował nie tyle na, co
w okładce, śniąc na jawie o różnych detalach. Chyba było warto, bo efekt trudno określić inaczej niż
spektakularny.
Zobaczenie czegoś takiego jako dzieciak w latach 80. musiało mieć swoją cenę. Zapewne niejeden rodzic najadł się wstydu, kiedy synek położył się z płaczem krzyżem na sklepowej podłodze, po uzyskaniu odpowiedzi „niestety nie mamy pieniążków”.
Do dziś, kiedy puszczam ten album staje mi przed oczami ciepłe lato lat 90.; mój wyklejony plakatami pokój, stara wieża stereo, no i ten dzieciak, którym kiedyś byłem, zamyślony jak filozof nie tylko nad okładką, ale i wpisującą się w nią muzyką.
Dio – „Strange Highways”
To dziwny świat, w którym żyjemy i dziś go opuszam…
Za każdym razem, gdy wspinam się na górę i ta staje się pagórkiem, obiecuję sobie, że pójdę naprzód…
I tak zrobię...
Okładka „Strange Highways” sama w sobie nie należy do moich naj-ulubionych, zwłaszcza że brakuje na niej maskotki Dio, czyli Murray’a (dla którego Ronnie napisał nawet całą mitologię), ale klimat cover artu w połączeniu z jego kolorystyką i brzmieniem albumu wysyła mnie na moje prywatne dziwne autostrady… i coś przypomina.
Więc wpełzam w głąb siebie i jadę z wiatrem po dziwnych autostradach, gdzie mogę być głupcem.
Celtic Frost – „Monotheist”
Nie wiem, jaka wizja artystyczna stoi za okładką „Monotheist” i nie chcę wiedzieć, bo moja własna interpretacja najbardziej do mnie przemawia.
Wg. mnie okładka przedstawia jedyną chwilę zwątpienia w życiu Jezusa, kiedy ukrzyżowany krzyknął: „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Jego łzawe spojrzenie i umęczony wyraz twarzy właśnie to przywodzi mi na myśl, a detal w postaci pająka sprawia, że ze sceny wieje taką samą ponurością i bezsilnością, co z samej muzyki.
Czemu ja, czemu akurat mnie to spotyka? Czy to próba od Boga? Oby tylko w takiej w chwili nie wszedł nam na twarz pająk, bo na odpowiedź nie ma co liczyć.
Cloven Hoof – „A Sultan’s Ransom”
Nie mam za dużo do powiedzenia w kwestii tej okładki, bo sytuacja jest self-explanatory. Kukri, narkotyki, paczka Cameli, uśmiechnięta kobieta w turbanie… Wygląda to jak plakat dobrego filmu przygodowego, który można sobie samemu wyreżyserować w swojej wyobraźni. Ja myślę o pikantniejszej wersji „Lawrance’a z Arabii”.
Oooo, forgotten heroes…
Bathory – „Under the Sign of the Black Mark”
Moim zdaniem „Under the Sign of the Black Mark” to najbardziej odjazdowy tytuł albumu metalowego w historii tej muzyki. Dlaczego?
Wyobraźcie sobie, że jesteście zbuntowanym i pomysłowym szczylem, który przeciera muzyczne szlaki, i pora jakoś nazwać ten album, który brzmi jak Baphoment na grzybach najlepszej próby (chociaż kozioł zje wszystko). Trwa burza mózgów, do głowy przychodzą różne tandetne nazwy (np. „Szatańskie igraszki z zakonnicą i dym z tabernakulum”), ale nagle ktoś doznaje oświecenia, jakby pod wpływem chwilowego ustawienia planet w Układzie Słonecznym, i krzyczy: „Pod znakiem Czarnej Marki!”.
Baphometowi chyba się ten tytuł spodobał, bo stoi z rękami uniesionymi w górę jak w geście zwycięstwa - jakby właśnie obwieszczał światu z przytupem kopyta, że nadchodzi nowa era.
Masakra!
Post przeniesiony do już istniejącego tematu - @yog
/// Ups.